ROBIN HOOD **
Dwie najlepsze adaptacje, które znam – serial „Robin z Sherwood” i film „Robin Hood. Książę Złodziei” - pokazywały głównego bohatera jak romantycznego łotra z lasu, który walczy o sprawiedliwość. Ujmowały też elementami fantasy. W nowej superprodukcji fantastyki nie ma w ogóle, jest pseudo-realizm historyczny. Twórcy chcą nam wyjaśnić dlaczego Robin Hood został banitą. Prequel to dziwny, bo władca, który w „Księciu złodziei” udzielał ślubu na zakończenie, tu ginie na początku. Następca będzie zaledwie jednym z kilku czarnych charakterów. Nie warto się na nich skupiać – brak im charyzmy. Szeryf z Nottingham pojawia się właściwie tylko w dwóch scenach, a Marion jest elementem maskarady. Robin Hood udaje bowiem rycerza - najpierw, by wzbogacić się po powrocie z krucjaty, a potem dla celów podatkowych. Cate Blanchett pasuje na wybrankę Russella Crowe’a, ale niekoniecznie do roli Marion. Oboje dobrze wpisują się za to w schemat wzięty z „Gladiatora” – będą retrospekcje, przejazd bohatera wzdłuż szpaleru wojsk i rzucanie się na ratunek w zwolnionym tempie.
Momentami inscenizacyjny rozmach śmieszy. Nie dość, że Robin Hood staje się głównodowodzącym angielskimi wojskami, to jeszcze przybijający do brytyjskich brzegów Francuzi przypominają inwazję w Normandii. Sceny jak z „Szeregowca Ryana” wprawiają w zdumienie. Czy u schyłku XII, w początkach XIII wieku francuskie wojska traktowały swoją flotę wojenną w sposób, który dopiero po wiekach odtworzyli Amerykanie ? Dynamika bitewnej sceny na plaży już nie dziwi – to bitwa kulminacyjna, ostatnia. Ridley Scott od pierwszych sekwencji pozbawia złudzeń. Średniowieczne wojny będą przypominały „Helikopter w ogniu”. Podczas abordażu zamku użyte zostaną ładunki wybuchowe, a wśród walczących słychać będzie głośne wołanie: „medic, medic, i need a medic”. Strzały, wylatując z łuku, furkoczą niczym karabinowe kule, być może dlatego na polu bitwy łucznicy osłaniają jeden drugiego, niczym bohaterowie „Kompanii braci”.
Król Jan bez Ziemi ( jedna z wielu postaci granych na modłę „gladiatorową” ), który nie dotrzymuje obietnicy i nie podpisuje Wielkiej Karty Swobód, to finał słabo nakreślonej intrygi politycznej. Wynika z niej, że Robin Hood nie był lewackim bojownikiem, który łamał prawo w imię sprawiedliwości społecznej, rabując bogatym i dając biednym. Poczynania bohatera, zwanego zresztą jako Robin Longstride, sugerują, że był liberałem, którego raziły wysokie podatki i rządowe knowania, by ograniczyć swobodę właścicieli ziemskich i lokalnej szlachty. Twórcy musieli pomyśleć: „skoro mieliśmy średniowieczne lądowanie w Normandii, ale u brytyjskich klifów, to możemy równie dobrze zrobić z Robin Hooda jednoosobową, średniowieczną ‘tea party’. Zamiast herbaty do oceanu, będzie wrzucał ziarno do miodu”.
„Robin Hood” z filmu dowcipnego stał się po hollywoodzku patetycznym i wcale nie cieszy mnie końcowa sugestia, że druga część będzie się już toczyć w leśnym miasteczku. Scenarzysta Brian Helgeland, który współtworzył „Robin Hooda”, ma na koncie „Obłędnego rycerza” z Heathem Ledgerem. W tamtej prostej komedii sugestia, że rycerza i sługę różnią tylko aparycja i możliwości, została podana o wiele ciekawiej. Także miecze z wyrytym przesłaniem i wypaleni wewnętrznie żołnierze, wracający z wieloletnich wojen to schematy, które były w kinie realizowane subtelniej. Ridley Scott zrobił ze średniowiecznej legendy historyczny film akcji, wtórny wobec „Gladiatora” i blady przy błyskotliwym „Sherlocku Holmesie” z początku roku. Poza batalistyczną pychą ( ubawiłaby samego Asteriksa ) w pamięć zapadają jedynie przepiękne panoramy, uchwycone kamerą Johna Mathiesona. Nie da się jednak między nimi ukryć, że Russell Crowe nie widzi różnicy między Robin Hoodem, a bohaterami swoich kilku poprzednich filmów. Nie można też winić Australijczyka – po lekturze scenariusza, na pełnym niebezpieczeństw planie filmowym, mógł zapomnieć co wyróżniało jednego z ulubionych bohaterów dzieciństwa.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.