Matthias i Maxime ****** [RECENZJA]
Coraz częściej filmowym premierom sukcesu przysparzają nie recenzje, gwiazdki i szeptana reklama, a dobrze skrojone memy, śmieszne obrazki, przetwarzające sceny z filmu na dialogi, komentujące społeczną rzeczywistość lub przerabiające odwieczne dyskusje: od filozoficznych po popkulturowe. W przypadku „Matthiasa i Maxime’a” karierę robi zdjęcie, na którym zestawiono tytułowych bohaterów z Rossem i Chandlerem z serialu „Przyjaciele”. Są wyraźne podobieństwa w szacie kolorystycznej ubrań, pozie postaci i umeblowaniu przestrzeni. U Xaviera Dolana przyjaźń po latach doczeka się rewizji, ponownego spojrzenia, łaskawszego, czy może czulszego niż oglądanie ulubionego serialu sprzed dekad.
zdj. FB/Gutek Film
Łatwo sobie wyobrazić odcinek z pocałunkiem. Ross i Chandler mogliby, na przykład przez Joeya, zostać nakłonieni do wzięcia udziału w artystycznym projekcie filmowym i do odegrania sceny pocałunku. W ich przypadku skończyłoby się pewnie na innego rodzaju wątpliwościach. W przypadku bohaterów Dolana same wątpliwości to jedynie początek, budzą się też pytania i uczucia. Błękit i czerwień z szaty kolorystycznej popularnego serialu stają się barwami almodovarowskiej przestrzeni emocjonalnej.
Zaimprowizowana przez kanadyjskiego reżysera sytuacja została odtworzona na planie w przestrzeni równie bezpiecznej, co powrót do ulubionego sitcomu z młodości. Chociaż, czy w czasach „BoJacka Horsemana” istnieje coś takiego jak bezpieczny powrót do komediowych seriali z dawnych lat? Chodzi mi o to, że Dolan w swoim najnowszym filmie też wrócił do przyjaciół, ale już tych prawdziwych, z rzeczywistego życia. W zgranej paczce obsadził role i stworzył sobie atmosferę twórczego fermentu, której ponoć daleko było do profesjonalnych rygorów ze studia przemysłu filmowego.
Jeśli ekipa rzeczywiście bawiła się dobrze, to tym razem filmowi to nie zaszkodziło. „Matthias i Maxime” czyni z widzów kolejny element paczki przyjaciół, w której zdarzają się tarcia, próby sił i rozmaite podejścia do rozbrajania nieuchronnych na kolejnych etapach życia konfliktów. Wraca jeden ze stałych motywów w filmach kanadyjskiego reżysera: trudne relacje z matką. Tym razem jednak największe emocje wylewają się na widza w scenach między tytułowymi bohaterami. Matthias i Maxime przyjaźnią się od dziecka, ale na naszych oczach poznają się jak nowo narodzeni. I przy okazji stwarzają na nowo samych siebie. Nie razem, każdy z osobna, w swoim świecie, gdzie cienka granica oddziela życie pełne triumfów i sukcesów od autodestrukcji i życia w nieskończonym żalu.
Przy okazji, jak to u Dolana, widzowie trafią na imprezy, na których czuliby się doskonale, przynajmniej do pewnego momentu, usłyszą muzykę, z którą nie będą się chcieli rozstawać po zakończonym seansie i będą chłonąć dialogi, podane z takim urokiem, że same wystarczyłyby za element przyciągający do ponownego obejrzenia. Jego ostatnie filmy zbierały w najlepszym wypadku mieszane recenzje, ten jest oficjalnym powrotem Dolana do najwyższej formy z możliwych. Spieszcie do kina już w premierowy weekend, ale pamiętajcie: „Matthias i Maxime” to może być seans na lata.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.