Erynie Marka Krajewskiego (Recenzja)
Anglosasi mają na takie pozycje idealne słowo. Mówią po prostu "decent", co znaczy i godne, i porządne, i przyzwoite. Ale jednak nie wspaniałe (marvellous) albo fantastyczne (fantastic). I taka właśnie jest najnowsza książka Marka Krajewskiego. Bez fajerwerków, bez świeżości, bez błysku, jak lubią mówić fani skakania na nartach. Ale OK, na poziomie.
A może to tylko wrażenie czytelnika, który styl opisu i opowiadania wrocławskiego mistrza mrocznych historii zna już zbyt dobrze? Bo właściwie czego tu się czepiać? Literatura tego typu nigdy nie aspirowała do Nike czy Angelusa, więc nie musi wysilać się na nowatorstwo. Wystarczyć powinna zgrabnie skonstruowana kryminalna intryga, nieoczywistość rozwiązania oraz bohater, a najlepiej dwóch, ten biały i ten czarny. U Krajewskiego jest wszystko powyższe. Może z wyjątkiem bieli bohatera, bo jego policjanci to postacie z zadrą, doświadczeni życiowo i przez życie, to typy krwiste i niepozbawione odcieni. Też zresztą wzięci z tradycji, tradycji czarnego kryminału Raymonda Chandlera, o czym niejeden analityk twórczości Krajewskiego nieraz wspominał. Więc jednak i tu jakaś sztampa. To, co wyróżniało dotąd pisanie tego autora wypływało z pasji poznawania kontekstu czasów, w których dzieje się akcja, dzięki czemu wciągała nas nie jedynie fabuła, lecz także (a może zwłaszcza) czar czasoprzestrzeni. Przedwojenny Breslau prawdziwie odkrywany przez ambitnego filologa klasycznego, dziś już zawodowego pisarza, przekładanego na 18 języków (w tym np. hebrajski). Inaczej zamierzone powieści przygotowane w duecie z Mariuszem Czubajem nie dorównały popularności serii z Mockiem. Krajewski był z pewnością tych meandrów świadomy, zatem zamiast dać się przywołać pięknym i znanym dźwiękom syreniej muzyki zachodu wybrał się na wschód, by potowarzyszyć nowemu bohaterowi. Tyle że Lwów pod piórem Marka Krajewskiego cudownie udaje Breslau, a komisarz Edward Popielski (znany już ze współpracy z Mockiem w "Głowie Minotaura", tu stuprocentowo samodzielny) to bliźniaczy literacki brat Eberharda. Chociaż niejednojajowy.
W poprzedniej książce, kiedy autor wprowadzał Popielskiego w swój (i nasz) świat, zetknięcie dwóch podobnych charakterów działało i nawet cieszyło, jak cieszy rzeczywiste spotkanie z kimś nadającym na wspólnej częstotliwości. Tak w końcu rodzi się przyjaźń. Ale tutaj, w, znów mitologicznie zatytułowanych, "Eryniach", słabnie moc Edwarda. Mimo klasycznych zabiegów warsztatowych, czyli ujawnienia szczegółów trudnej biografii Popielskiego i brnięcia w coraz okrutniejsze okoliczności. Minotaur zabijał młode kobiety, Herod z najnowszego dzieła zajął się dziećmi. Tam w kręgu troski ojca była córka, zagrożona kontaktem z zabójcą, tu znak zapytania dotyczy wnuka. Za wiele tych bisów. Trochę. Bo z drugiej strony dostajemy czytadło z górniejszej półki, stylowe i znajome, a inżynier Mamoń przecież dysponował mądrością wręcz sokratejską (jak uważają tzw. specjaliści od kultury popularnej). Świetnie się czytają kolejne etapy śledztwa lwowskiego Kojaka, bezbłędnie grają swoją rolę wyszperane z annałów realia. Maj 1939, aura nadchodzącej wielkiej wojny, czasem nastrój perwersyjnej dekadencji, motyw żydowski, cygański. Nieźle, naprawdę całkiem nieźle. A w audiobooku Robert Więckiewicz.
"Nad lwowskim Starym Rynkiem wstawał świt. Różowy blask wdzierał się pomiędzy nędzne budy, w których baby zaczęły ustawiać swe kociołki z barszczem i pierogami, osiadał na bańkach z mlekiem, które żydowski handlarz targał na dwukołowym wózku z mleczarni Estery Fisch, i załamywał się na daszkach kaszkietów baciarów, którzy stali w bramach i nie mogli się zdecydować, czy pójść spać czy czekać na otwarcie pobliskiego szynku na rogu, gdzie mogliby zaspokoić bombą piwa palące poalkoholowe pragnienie".
Ktoś powie: powtórka z rozrywki, ktoś zawoła: patent! Ale zdanie z trzema zaimkami względnymi "który" do bezwzględnej poprawki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Marek Krajewski ERYNIE, Znak, 2010
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.