Joker ****** (RECENZJA)
Znacie inną postać w historii kina, która doczekała się wielu różnych, ale w trzech wypadkach wybitnych wcieleń aktorskich? Jack Nicholson i Heath Ledger zagrali Jokera, Joaquin Phoenix dostał rolę człowieka, który Jokerem zostanie. Wywiązał się z niej z równie ogromną pokorą, charyzmą i płynącą z tego połączenia magnetyczną siłą, jak poprzednicy. Powstała postać większa od filmu, nieomal rozsadzająca ekran i sprawiająca, że najbardziej oczywiste zarzuty wobec „Jokera” spływają po Jokerze bez śladu. Bałem się, wędrując do kina tydzień po premierze, że przeczytane zachwyty oraz krytyczne riposty, odbiorą mi moc rażenia. Nic takiego się nie stało. Trudno opisać te momenty, w których nagrodzony Złotem Lwem w Wenecji film działa najmocniej. Nie da się ich zaspoilerować. To wypadkowa nastroju, kontekstu, kumulacji piętrzących się ze sceny na scenę wrażeń. Na każdego mogły wpłynąć inne fragmenty, ale jeśli napiszę, że moimi faworytami są wejście do lodówki i taniec na schodach, to nikomu nie zepsuję zabawy. O ile w przypadku „Jokera” można mówić o jakiejkolwiek zabawie.
Subtelności w filmie Todda Phillipsa jest jak na lekarstwo, za to lekarstw w diecie głównego bohatera sporo. Gdy Arthur Fleck odstawi pigułki, zacznie tańczyć w rytm szaleństwa jakie ogarnia go równolegle do pożogi biorącej w posiadanie otaczający świat. Gotham City wrze z antagonizmów, nierówności i rozkładu, co oglądamy z perspektywy głównego bohatera. Fleck mieszka z równie oderwaną od rzeczywistości matką, fantazjuje na temat oglądanego wspólnie telewizyjnego show. Za dnia podgląda sąsiadkę-samotną matkę, a pracuje w swoistej dyspozytorni klaunów. Reżyser „Kac Vegas” sięga po odniesienia do uniwersum, z którego znamy Jokera i do konkretnych filmowych arcydzieł. To aluzje równie subtelne jak plakatowy portret rzeczywistości. Będzie melodramat z przeszłości i konfrontacja z przeciwnikiem z przyszłości. W zwolnionym tempie wydarzenia, które w popkulturze utrwaliły wspomnienia z dzieciństwa Bruce’a Wayne’a, późniejszego Batmana. Gotham ma wyglądać jak Nowy Jork z lat siedemdziesiątych, w jednej z najniebezpieczniejszych swoich epok. Stąd Robert de Niro jako król komedii, stylizacje z „Taksówkarza”, ale i Arthur Wayne, ojciec Bruce’a, oglądający w kinie „Dzisiejsze czasy” Charliego Chaplina. W tak plakatowej scenerii jeszcze coś, co wydawałoby się nie do rozgrzeszenia: mocne dialogi, w których opisuje się to, co pokazują w tle. Całe szczęście, że w tym przypadku to są przynajmniej dobre linijki i świetnie podane.
Niemniej koktajl, który spożywamy w czasie seansu „Jokera”, mógłby przyprawić o mdłości, a przynajmniej o niesmak. Jeśli tak się nie dzieje, to za sprawą dwóch genialnych talentów i kilku ważnych tricków, które zmieniają wymowę całości. Pierwszy talent to Joker u bram, czyli Joaquin Phoenix w roli Arthura Flecka. Nie tylko każdy klaun-oprawca i szaleniec-anarchista zespala się w jego kreacji o potężnej sile. W przypadku wokalistów mówimy czasem o niebywałej skali głosu, w swojej najnowszej roli Phoenix, aktor znany z wielu bardzo dobrych wcieleń, sięga aktorską skalą w bardzo odległe rejony wrażliwości. Bywa diaboliczny jak seryjny zabójca Hannibal Lecter, jednocześnie zdaje się działać w karnawałowym cyklu „Maski” z Jimem Carreyem, a na końcu unosi się nad nim tajemnica o mroku „Psychozy” i wielu innych przypadków wykreowanego w kinie szaleństwa o podłożu z dzieciństwa, sytuacji społecznej i niepohamowanej wiary w siebie. Drugi talent, który dba o to, byśmy nie odwrócili oczu od ekranu, gdy mamy już dosyć, to kompozytorka Hildur Gu?nadóttir i muzyka inna od zwyczajowego w hollywoodzkim kinie wysokobudżetowym podbijania bębenka. Nawet, gdy zdarza jej się zbyt wzmagać nastroje, pozostaje minimalistyczna w samym porównaniu.
Na koniec widz, więziony cały seans punktem widzenia głównego bohatera, zostaje uwolniony. W kamerze, montażu i choreografii może wreszcie popatrzeć z boku na Arthura Flecka w procesie stawania się Jokerem, kiedy zamiast zdejmowania maski mamy okazję zobaczyć, skąd się biorą kolory na jego twarzy, wówczas właśnie mamy okazję by powiedzieć sobie „wow”. Jakby ktoś właśnie celnie odpowiedział na pytanie „why so serious” („dlaczego tak na poważnie”).
„There is no punchline” („nie ma puenty”).
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.