Pewnego razu... w Hollywood ******
Chcecie bajki? Oto bajka. Narracyjny majstersztyk na blisko dwieście ról i dwóch fikcyjnych bohaterów, którzy w Hollywood 1969 roku krążą pomiędzy sławnymi, bogatymi, utalentowanymi i pamiętanymi. Jednym Quentin Tarantino składa hołd. To przypadek Sharon Tate, granej przez Margot Robbie. Od lat znamy ją jako ofiarę. Dzięki filmowej baśni po pół wieku cały świat zobaczy, jak rodziła się jako gwiazda, jak sama odkrywała moc magii kina. Inni zostali rzuceni na pożarcie anegdoty. Taki cios wymierzył reżyser „Pewnego razu… w Hollywood” Bruce’owi Lee. Karate-mistrz ma tu być tylko pyszałkowatym tłem dla prawdziwej gwiazdy. Jest nią Brad Pitt w roli Cliffa Bootha – nieustraszonego dublera. Jego bohater, grany z fotogenicznym uśmiechem, pełnym bólu i blasku, jest jednocześnie życiowym asystentem aktora, którego zastępuje w ryzykownych scenach. A kariera Ricka Daltona wisi na włosku. Leonardo DiCaprio poradził sobie z wielopoziomową kreacją – jest w niej i autoironia i satyra, i filmy w filmie i narcyzm i trwoga. Dookoła jest tyle aktorskiego dobra, że za pierwszym seansem można nie nadążyć z rejestrowaniem. Dla przykładu – o Romanie Polańskim więcej się mówi niż pokazuje wprawnego Rafała Zawieruchę, ale już Al Pacino, Lena Dunham i Maya Hawke mają swoje mocne pięć minut. Paliwem, które daje energię na ponad dwu i pół godzinną panoramę z Fabryki Snów 1969 roku jest ścieżka dźwiękowa. Jej osią – słuchana w samochodzie przez Cliffa stacja KHJ z legendarnym didżejem Donem Steelem. Hity Roya Heada i Paula Revere’a mogą teraz ożyć jak przeboje z soundtracku „Pulp Fiction”.
Tym razem Tarantino nie tylko buduje genialną wizję z popkulturowych sampli, czy snuje niewiarygodnie atrakcyjne opowieści. Najważniejszym przekroczeniem, którego dopuszcza się w swoim dziewiątym filmie jest stworzenie takiego napięcia w grze konwencją, takiej atmosfery w portretowanym świecie, że wybuch przemocy budzi wśród widzów entuzjazm. Tarantino daje katharsis, chociaż właściwie nie sięga po nowe chwyty. Epickie miniaturki tworzył już z Vincentem Vegą i Julesem Winnfieldem. Z prawdziwą historią grał w „Bękartach wojny”, a suspens nieuniknionego budował w „Nienawistnej ósemce”. „Pewnego razu… w Hollywood” znów miesza ciężar horroru z lekkością błyskotliwej szermierki słownej. Nawet narratora da się tu wybaczyć, pasuje i do filmowych nawiązań i do tajemnicy, która stanowi serce oglądanego przez nas premierowego seansu. „Pewnego razu…w Hollywood” działa jako spektakl i przeżycie, ale zapewne doskonale sprawdzi się również przy powrotach, analizach i na wyrywki.
A zakończenie? Jak już zbierzecie szczęki z podłogi, poczekajcie na scenę na napisach. Potem wyjdźcie z kina i przyznajcie, że to, co zobaczyliście przejdzie do historii jako jedna z najmocniejszych baśni w historii tego medium. Już wiem, co było w walizce z „Pulp Fiction” oprócz duszy Marsellusa Wallace’a. Pomysł na „Pewnego razu… w Hollywood”.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.