Kobieta idzie na wojnę **** [RECENZJA]
Gdyby stworzyć listę filmów, które trafiły w swój czas – „Kobieta idzie na wojnę” byłaby w czołówce. To niepokojące, jeśli pomyśleć, że opowiada o sprawach, które powinny być ponadczasowe i uniwersalne. Główna bohaterka, Halla, mieszka w islandzkim miasteczku i toczy partyzancką batalię w ochronie naturalnego środowiska. Poza nią niewielu zdaje się żyć w jakimkolwiek strachu przed długofalową perspektywą. Polski dystrybutor trafił w dziesiątkę z premierą filmu w momencie rosnącej sławy serialu „Czarnobyl”, którego przesłanie jest podobne: globalna katastrofa jest możliwa, gdy dla wygody, zysku, ze strachu lub z niewiedzy nie chcemy słuchać niewygodnych prawd od zaangażowanych jednostek. Najmniej przekonujący wątek islandzkiego filmu związany jest nawet z Ukrainą, ale nie zdradzę, czy Halla tam trafi. To zresztą nie jest najważniejsza tajemnica filmu Benedikta Erlingssona.
Reżyserowi i współscenarzyście udało się stworzyć wciągający i urokliwy komediodramat z elementami filmu sensacyjnego, w który wpisano ekologiczny manifest. Zrobił to przy okazji bezpretensjonalnie, co nie zawsze się udaje, gdy chcemy w jednym momencie wyłożyć przesłanie, a jednocześnie unosić widza atrakcyjną atmosferą. Absurdalnego powabu dodają wykonawcy muzyki, którzy towarzyszą bohaterce w części scen. Ani instrumentaliści ani chór ani piękno islandzkich krajobrazów nie są jednak w stanie przyćmić aktorki, której charyzma przykuwa do ekranu – Halldora Geirharösdóttir stworzyła kreację brawurową i wyciszoną jednocześnie. Brytyjski krytyk Mark Kermode znalazł w jej występie cechy Toma Cruise’a z Mission: Impossible i Liv Ullmann oraz Grety Garbo. Jodie Foster zachwyciła się i pozazdrościła – kupiła prawa do amerykańskiej ekranizacji. A propos hollywoodzkich produkcji – jeśli ktoś spodziewa się, po lekturze streszczenia, że „Kobieta idzie na wojnę” to europejski odpowiednik „Erin Brockovich”, może się pozytywnie zaskoczyć: film Erlingssona jest bardziej zaskakujący, ciekawszy formalnie i po skandynawsku przekorny. Trochę w nim z filmów Roya Anderssona, trochę z Benta Hamera, nieco z „Mężczyzny imieniem Ove”. Dotyka przy tym tak palącego i istotnego problemu, że nie sposób odłożyć go na półkę z filmami, które trzeba kiedyś zobaczyć. „Kobieta idzie na wojnę” to obraz, który musicie zobaczyć tu i teraz. Na niektóre refleksje może być już potem za późno.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.