Mick Jagger "The Very Best Of"
Najnowsze wydawnictwo firmowane nazwiskiem Micka Jaggera każe pochylić nisko głowy... Tyle że nie przed samym Jaggerem, a przed Keithem Richardsem, którego na tej płycie nie ma przecież wcale. „The Very Best Of Mick Jagger” to bowiem najlepszy dowód na słuszność postawy gitarzysty Stonesów, czyli niezłomnej zasady: „nie ulegamy przelotnym modom, trzymamy się własnego, raz obranego kursu”.
The Rolling Stones nagrali kilkadziesiąt płyt, a mimo to nie mają tak naprawdę na koncie piosenki, której musieliby się ewidentnie wstydzić. Jagger jako artysta solowy popełnił raptem cztery dzieła, a czerwienić powinien się raz za razem. Bo Jagger przed wydaniem płyty najchętniej wynająłby ośrodek badania opinii publicznej, by maksymalnie przypodobać się słuchaczom. Jego solowe płyty brzmią jakby tak właśnie robił.
A tak swoją drogą: badania badaniami, a życie życiem, bo prawda o solowej karierze Jaggera jest taka, że specjalnie to ona mu się nie udała...
Niewiele zresztą brakowało, a solowe ambicje Jaggera doprowadziłyby w pewnym momencie do rozpadu The Rolling Stones. Na początku lat 80. doszło do ostrego konfliktu między obydwoma liderami, który przybrał jeszcze na sile, gdy Keith Richards dowiedział się, że Jagger bez powiadamiania kolegów negocjuje właśnie kontrakt solowy.
A dlaczego Jagger zdecydował się na skok w bok? Chyba najbliżej prawdy był ktoś, kto napisał niedawno o solowych płytach Jaggera, że to muzyczny zapis kryzysu wieku średniego. W życiu prywatnym zawsze ciągnęło Jaggera do tzw. lepszego towarzystwa. I w końcu nawet jako muzyk doszedł do wniosku, że koledzy z macierzystego zespołu nie są mu do szczęścia niezbędni. Uwierzył, że wystarczy, gdy otoczy się najlepszymi muzykami i producentami w branży, a pokaże, kto tu jest naprawdę mocny. Tyle że rację jak zwykle miał Keith Richards. Bo to on powiedział: „możesz sprosić sobie najlepszych muzyków, ale nie zrobisz z nich zespołu, a zespół to prawdziwy skarb...”.
Muzyków faktycznie Jagger spraszał sobie najlepszych: akompaniował mu Jeff Beck, pojawiali się na jego płytach Bono, Lenny Kravitz, Pete Townshend... Długo by zresztą wymieniać. Także producentów wybierał sobie spośród tych aktualnie najgorętszych: Nile Rodgers pomógł Davidowi Bowiemu nagrać bestseller, dlaczego miałby tego nie zrobić ze mną? Wszyscy pracują z Rickiem Rubinem? Wezmę Rubina. Modny jest Wycleff Jean? Zaproszę Wycleffa.
Jagger twierdzi, że te jego solowe płyty wzięły się stąd, iż po prostu pisał dużo piosenek i chciał coś z nimi zrobić. A przecież Stonesi nagrywają płyty raz na kilka lat, zaś nawet jak już nagrywają, to ledwie połowa materiału jest jego autorstwa...
No i nagrywał płyty, które w najlepszym razie były potwierdzeniem rzemieślniczej sprawności jego muzyków i jego samego jako autora. A więc były dowodem na coś, czego nikt nigdy nie kwestionował. Za to prawdziwych emocji na tych płytach były śladowe ilości. Dominowało wdzięczenie się do masowego słuchacza i schlebianie mu przy pomocy modnych w danym momencie brzmień.
Jagger powiedział kiedyś w jakimś wywiadzie, że na co dzień nie słucha rocka, raczej włącza sobie muzykę klasyczną. Mówiąc popularnie: ściemnia. Bo jego solowe płyty to najlepszy dowód na to, że nie tylko słucha tego, co się dzieje, ale wręcz pilnie analizuje rynek muzyczny, by przy okazji kolejnej solowej płyty podłączyć się pod aktualnie panujące trendy.
Powiedzmy sobie szczerze: niewielu artystów rockowej sceny ma na koncie tyle wspaniałych piosenek, co Jagger. Tyle że Jagger jest twórcą wybitnym w ramach swego macierzystego zespołu. No i zabawnie brzmi tytuł tej jego najnowszej solowej składanki, jeśli oczywiście potraktować go dosłownie i serio: „The Very Best Of Mick Jagger”. Wolne żarty...
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.