Annie Lennox, "Songs of Mass Destruction"
Od poprzednich solowych albumów byłej wokalistki Eurythmics płyta "Songs of Mass Destruction" różni się właśnie różnorodnością lub, jak kto woli, brzmieniowym eklektyzmem. Słychać, że Annie Lennox pracowała z innym producentem niż dotychczas. Tę płytę przygotował Amerykanin Glen Ballard, współtwórca sukcesu Alanis Morissette. Ciekawostka: trzy lata temu Ballard miał duży udział w pracy nad nieźle sprzedanym albumem Anastacii. W tamtym zestawie znalazły się też piosenki Dave'a Stewarta, niegdysiejszego życiowego i zawodowego partnera Annie Lennox. Tutaj brakuje Stewarta fizycznie, ale fluidy musiały się do studia przedostać.
"Songs of Mass Destruction" przypomina trochę "Be Yourself Tonight", płytę Eurythmics z 1985 r., choć nie ma siły dawnych przebojów. 22 lata różnicy i podobny pomysł mogą oznaczać powrót do najlepszych czasów lub brak pomysłu na nowe. Jak zwykle, prawda tkwi gdzieś pośrodku.
Osobiście cieszę się, że Lennox wróciła do gospelowo-soulowych rytmów spod znaku "Sisters Are Doing...". U schyłku poprzedniego wieku nazwano ją dumnie najlepszą białą soulową wokalistką wszech czasów. W tych klimatach zawsze świetnie się czuła, głos ma przecież idealny, a do tego przeszła poważne muzyczne wykształcenie w królewskiej akademii (specjalność: flet). Powtórka z rozrywki od czasu do czasu zdarza się nam wszystkim, więc takie pretensje zostawmy na boku. Z jednostajnego "Bare" wiało przecież nudą, co zdarza się i w tym przypadku, ale na szczęście rzadziej. Wszystko dzięki gatunkowej żonglerce. Oprócz soulu znajdziemy tu trochę bluesa, rocka, rapu, tanecznego popu, no i elektroniki.
Posłuchaj dalszego ciągu recenzji:
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.