Black Francis "Bluefinger"
Odkąd Pixies zaczęli ponownie koncertować, pytanie o nową studyjną płytę zespołu pojawia się nieustająco. Niestety, wieści nie są zbyt optymistyczne. Wygląda to tak, jakby Frank Black był zdecydowanie „za” nagraniem płyty, jakby „za” byli również – przekonywani usilnie przez Blacka – gitarzysta Joey Santiago i perkusista David Lovering. Co z tego jednak, skoro liberum veto zgłasza basistka Kim Deal. Oj, nie doszło chyba jednak do pełnego pojednania, bo nie jest tajemnicą, że grupa rozpadła się kiedyś na skutek sporów właśnie na linii Black – Deal. (Inna sprawa, że na ostatnich trasach jakoś jednak ze sobą wytrzymują).
Obecnie Deal dużo bardziej zainteresowana jest działalnością poza Pixies, przygotowuje więc materiał na nowy album własnej formacji Breeders. A Blackowi pozostaje nagrywanie płyt solowych. Słuchając tej najnowszej zatytułowanej „Bluefinger”, trudno nie odnieść momentami wrażenia, że wiele piosenek pisał z myślą o Pixies.
Black zrobił sobie w ostatnim czasie dłuższą przerwę od takiego grania. Przypomnijmy, że dwa poprzednie solowe albumy zrealizował w Nashville z tamtejszymi studyjnymi znakomitościami. Ale skoro tę potrzebę już zaspokoił, wraca do tego, z czego znany jest najbardziej, a więc do grania stricte rockowo-gitarowego.
Jestem przekonany, że gdyby Black miał więcej charyzmy, czy choćby tylko męskiej urody, a nie był tym kim jest, a więc niskim, mocno otyłym człowiekiem, funkcjonowałby od dawna w powszechnej świadomości jako rockowa gwiazda i legenda. Legendą zresztą jest, tyle, że dla - mimo wszystko - dość wąskiego grona. Jedyna rzecz, jakiej kiedyś brakowało Pixies to był efektowny image, bo muzycznie to zawsze byli giganci, którzy zainspirowali taką masę artystów, że nawet nie sposób ich tu wszystkich wymienić. Ale zawsze przy takiej okazji warto przypomnieć Kurta Cobaina. To Cobain powiedział kiedyś, że chciał założyć „tribute band” Pixies, a więc zespół grający wyłącznie ich repertuar. David Bowie do dziś nie może odżałować, że to nie on jest autorem paru kompozycji zespołu. I jeśli dorzucimy jeszcze nazwiska takich fanów, jak na przykład PJ Harvey, czy muzyków Radiohead, to myślę, że wystarczy, by uświadomić sobie zamieszanie, jakiego narobili w swoim czasie Frank Black i jego koledzy i koleżanka z zespołu.
No właśnie… Frank Black? Pod takim pseudonimem nasz artysta nagrywał dotąd solowe płyty. Na tej najnowszej wrócił do pseudonimu, jakiego używał w Pixies, a więc Black Francis. Czyż to nie wystarczająco wymowne?
Solowa kariera Blacka, pomimo paru dobrych momentów, jednak rozczarowuje. Znamy po prostu możliwości drzemiące w tym człowieku i widzimy, że pozostawiony sam sobie nie jest w stanie ich w pełni wyzwolić. Bo zespół to jednak zespół. A partnerzy z Pixies nie dość, że świetnie realizowali jego pomysły, to jeszcze dorzucali swoje. Nie kto inny, tylko wspomniany Bowie powiedział kiedyś na przykład, że Joey Santiago to jeden z najbardziej niedocenianych gitarzystów w historii rocka. Słuchając nowej płyty Blacka, Pixies przychodzą na myśl co rusz. Black zaprosił tu sobie nawet panią, która dośpiewuje mu harmonie na podobieństwo Kim Deal.
Album „Bluefinger” jest przy okazji swego rodzaju hołdem, jaki Black składa holenderskiemu artyście Hermanowi Broodowi. Brood był muzykiem, ale z równym powodzeniem uprawiał malarstwo, a przy okazji wszelkie życiowe rozrywki. Znany był ze swego straceńczego stylu życia. Do 2001 r. Wtedy to dowiedział się, że pozostało mu już tylko kilka miesięcy i popełnił samobójstwo, skacząc z dachu amsterdamskiego hotelu Hilton. Tego samego, w którym kiedyś John Lennon i Yoko Ono urządzili swoje słynne pokojowe leżakowanie. Black śpiewa nawet na nowej płycie jedną z kompozycji Broda („You Can’t Break A Heart And Have It”). A potem, w innym miejscu, opisuje historię końca Hermana Broda - w piosence o znaczącym tytule “Angels Come To Comfort You”, czyli coś jakby „Anioły przybywają, by ci dogodzić”.
„Bluefinger” zawiera sporo dobrego materiału, choć nie powstałaby z tego płyta Pixies, która dorównywałaby tym starym, klasycznym albumom zespołu. Jak na solową działalność Blacka jest jednak bardzo dobrze, a w jednym przynajmniej momencie wręcz znakomicie. Jest tu bowiem utwór „Threshold Apprehension”, od którego nie mogę się ostatnio uwolnić. Energii tu tyle, co na ostatnich kilku płytach artysty razem wziętych, no i Black wraca tu – wreszcie – do swoich wokalnych patentów z czasów Pixies.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.