Lemmy - "Biała gorączka"
Gdyby Lemmy mógł wybrać sobie datę narodzin pewnie zostawiłby wszystko tak, jak było. Bo to w sumie szczęśliwy człowiek. Urodził się w Anglii w 1945 r., a więc w odpowiednim dla siebie miejscu i czasie. Bardzo się cieszy, że żył w latach 60. „Ludzie, którzy urodzili się później, nawet nie wiedzą, co stracili” - pisze w swej książce i dodaje: „Dzisiaj dzieciaki zachowują się tak, jak rodzice, z którymi walczyliśmy. Wychowaliśmy pokolenie agentów nieruchomości i księgowych. Sam Bóg raczy wiedzieć, jak nam się to udało”.
Lemmy ze swej autobiografii to może nie chodząca historia rocka, ale na pewno naoczny świadek paru najbardziej ekscytujących zjawisk w historii tej muzyki. No właśnie, panowie metalowcy - fani Lemmy’ego - pytanie do Was: Jaki jest najważniejszy zespół w dziejach rocka, według waszego idola? Black Sabbath? Led Zeppelin? Metallica? Nic z tego. Najważniejsi są The Beatles. „Takiej kapeli już nigdy nie będzie, naprawdę musielibyście to przeżyć, żeby zrozumieć” - pisze Lemmy. A wie, co pisze, bo miał to niezwykłe szczęście, że widział Beatlesów na żywo, gdy jeszcze grywali w klubie Cavern w Liverpoolu, a więc w czasach prehistorycznych, gdy nie mieli na koncie żadnej płyty. Lemmy twierdzi, że byli wręcz niewiarygodnie dobrzy.
Parę lat później Lemmy miał kolejne zderzenie z rockową historią. I tym razem mógł w nim uczestniczyć już bardziej aktywnie. Oto został członkiem ekipy technicznej Jimiego Hendrixa. Tak przy okazji, jedno trzeba mu oddać: jest uczciwy wobec swojego czytelnika. Mógłby przecież sobie nieco pokonfabulować, dołożyć do swej mitologii parę elementów, wymyślić parę anegdot, na przykład jakimi to byli z Hendrixem bliskimi kumplami. Nic z tych rzeczy. Lemmy pisze tak: „Niestety nie spędzałem zbyt wiele czasu w towarzystwie Hendrixa, nie stałem się częścią jego prywatnego życia, ja tylko dla niego pracowałem”. I tak jak wszyscy, wspomina go jako niezwykle grzecznego i miłego człowieka.
No i wreszcie, Lemmy to człowiek, który uczył grać na basie punkowego straceńca, Sida Viciousa, a właściwie należałoby powiedzieć inaczej: to człowiek, który próbował uczyć grać na basie Sida Viciousa, bo ten okazał się akurat niewyuczalny. Po paru próbach Lemmy powiedział mu więc: „Sid, nigdy nie będziesz basistą, nie nadajesz się”, „Tak, tak, wiem” – zgodził się Sid. Po czym, po paru dniach zakomunikował Lemmy’emu, że właśnie został basistą Sex Pistols...
Lemmy to jednak nie tylko fan rocka i świadek paru epokowych momentów w dziejach tego gatunku - to przede wszystkim muzyk, twórca i lider Motorhead, a więc grupy, która była w swoim czasie bardzo inspirująca. Przyznają się do tego głośno choćby muzycy Metalliki. Ale przecież przed Motorheadem, Lemmy grał w innej słynnej formacji - Hawkwind. I przypomnijmy, że ostatnia piosenka, jaką napisał dla Hawkwind nazywała się po prostu „Motorhead”.
Gdy już Lemmy opisze okoliczności, w jakich został z Hawkwind wyrzucony - dzieje się to w okolicach osiemdziesiątej strony - to już przez następnych sto pięćdziesiąt stron, do samego końca książki, dominować będzie niepodzielnie Motorhead. Lemmy jest zabawny, momentami wręcz błyskotliwy, nawet jeśli część jego co zgrabniejszych kwestii to parafraza tekstów wypowiedzianych kiedyś przez kogo innego.
„Biała gorączka” to skarbnica anegdot plus parę całkiem ciekawych obserwacji socjologicznych. Fani będą mieli podczas lektury mnóstwo zabawy. A poczytają sobie o życiu w trasie, doświadczeniach z wytwórniami fonograficznymi (najczęściej fatalnych), no i o zabawie, od której autor nigdy nie stronił. Lemmy nie poleca swojego stylu życia. Jak pisze, przeciętny człowiek, który chciałby go naśladować, padłby od tego trupem. Kiedyś myślał, by przetoczyć sobie krew, wymienić ją na całkiem nową. Jakiś lekarz pobrał mu więc krew do badania, po czym zakomunikował: „Jesteś tak toksyczny, że twoja krew zabiłaby zwykłego człowieka”. A co z transfuzją? Lemmy dowiedział się, że czysta krew zabiłaby z kolei jego.
Pojawienie się tej książki w Polsce cieszy z jeszcze jednego powodu, bo oto wreszcie za jej sprawą dostajemy kawałek porządnej roboty translatorskiej. Tłumacz, Jarek Szubrycht, jest dziennikarzem, na dodatek na co dzień pisuje o muzyce - także książki (jest autorem bardzo dobrej biografii Slayera), świetnie zna kontekst opisywanych przez Lemmy’ego zdarzeń. Niby to powinna być norma i nawet nie powinno się o takich sprawach wspominać, ale, niestety, to jest wyjątek od smutnej reguły naszej rzeczywistości wydawniczej, a więc coś absolutnie wartego podkreślenia.
Jedna z rzeczy, które mogą fanów artysty zaskoczyć podczas lektury to ta, że Lemmy nie znosi piosenki „Ace Of Spades”, choć to przecież sztandarowy numer Motorhead. Nie lubi jej nie dlatego jednak, by uważał piosenkę za niedobrą. Po prostu za często jest utożsamiany wyłącznie z nią. A przecież twierdzi, że stworzył jeszcze parę innych dobrych utworów. Motorhead przecież wciąż istnieją i nagrywają płyty nieustająco. „Cześć stary! Ace Of Spades!”, wołają mimo to fani. Po czym dodają: „Byliście świetni”, "Skoro byliśmy tacy świetni" – pyta Lemmy jednego z nich - "czemu przestałeś nas słuchać po 1980 roku?". „Bo się ożeniłem”, słyszy w odpowiedzi. „Jeśli uważasz, że jesteś za stary na rock’n’rolla, to rzeczywiście jesteś” - konstatuje Lemmy.
„Nie mam pojęcia jak to jest być 50-latkiem" – pisze pięćdziesięcioparoletni Lemmy. - "Gdyby mi wypadały włosy, może bym uwierzył, że mam tyle lat, ale nic podobnego się nie wydarzyło”.
I niech już tak zostanie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.