Manic Street Preachers – Zaburzona symetria
W 1994 r. Manic Street Prechers wydali swój najlepszy – według wielu fanów grupy – album “Holy Bible”. W Wielkiej Brytanii byli już bardzo popularni, teraz chcieli spróbować zawalczyć na rynku amerykańskim. Powstał więc specjalny amerykański miks płyty, a obaj gitarzyści zespołu James Dean Bradfield i Richey Edwards mieli polecieć do Stanów Zjednoczonych na tygodniowe tournee promocyjne. Wylot miał nastąpić 2 lutego. Ale nie nastąpił. W przeddzień planowanej podróży, o godz. 7.00 rano Edwards wyszedł z londyńskiego hotelu Embassy, wsiadł do swojego samochodu i… ślad po nim zaginął. Od tamtego dnia minęło już 13 lat. Do dziś nie wiadomo, co się wydarzyło.
W hotelowym pokoju Richey zostawił spakowaną walizkę. Szacuje się, że mógł mieć przy sobie jakieś 2000 funtów, a to dlatego, że przez ostatnie 2 tygodnie wybierał z bankomatów po 200 funtów dziennie. Od dnia zniknięcia konto pozostało nietknięte. Pojawiła się teoria, że mógł chcieć jechać do swego domu w Cardiff. Okazało się bowiem, że zostawił tam swoje karty kredytowe, paszport, a także prozac przepisany mu na zwalczenie depresji. Do domu jednak nie dotarł.
Kilkanaście dni później (17 lutego) znaleziono jego samochód. Stał zaparkowany na stacji benzynowej nieopodal jednego z londyńskich mostów. Był zamknięty. Nie było żadnych śladów, które pomogłyby odtworzyć przebieg zdarzeń.
Najsłynniejsze zdjęcie Edwardsa wygląda tak: Richey wyciąga w kierunku obiektywu swoje lewe przedramię. Podwinięty rękaw odsłania napis: 4 REAL. Niełatwo patrzeć na to zdjęcie. Bowiem napis zrobiony jest nożem, a cięcia są naprawdę głębokie. Ktoś – jakiś dziennikarz - zakwestionował kiedyś wiarygodność Edwardsa jako artysty, więc ten wymyślił sobie taki właśnie sposób na udowodnienie, że jest inaczej. Ciekawe, że nawet dziś jego przyjaciel z zespołu Nicky Wire uważa to za absolutnie fantastyczną artystyczną deklarację. I uważa, że nie należy tego traktować jako aktu samookaleczenia, ani tym bardziej łączyć tej sprawy z późniejszym zniknięciem.
Nie da się jednak ukryć, że Richey nie był człowiekiem psychicznie stabilnym. Pół roku przed zniknięciem spędził nawet trochę czasu w prywatnej klinice, gdzie próbował radzić sobie z depresją i wyczerpaniem psychicznym. Wiadomo też, że był anorektykiem.
Kiedy zaginął, jedna z gazet przypomniała jego słowa z jakiegoś wywiadu prasowego. Richey mówił tam tak: „Jeśli chodzi o pracę, jestem bardzo zdyscyplinowany. Nigdy niczego nie zawaliłem, nie spóźniłem się na samolot, ani nic takiego. Nie jestem członkiem Happy Mondays albo Primal Scream. Zawsze jestem na czas”. Co miało zapewne sugerować, że zdarzyło się jakieś nieszczęście, a nie była to zaplanowana wcześniej przez niego akcja. Ojciec muzyka mówił dziennikarzom: „Jeśli potrzebuje czasu, chce pobyć sam, nie ma problemu. Ale niech pamięta, że zawsze miał silne wsparcie ze strony rodziny i chłopaków z zespołu”. No właśnie: pojawił się problem, co dalej z zespołem. Ojciec Richiego bardzo zachęcał muzyków, by grali dalej. Miał nadzieję, że może to właśnie wypłoszy jego syna z ewentualnej kryjówki.
Menedżer MSP widział się z Edwardsem na dzień przed zniknięciem i mówi, że wydawało się, iż wszystko z nim w porządku, nie było absolutnie żadnych oznak sugerujących, że coś jest nie tak. W zespole nie było żadnych nieporozumień. Mimo całej swojej ekscentryczności Richey miał kochającą, wspierającą go rodzinę. Do ostatnich dni tworzył, był głównym autorem tekstów zespołu. Dzień przed feralnym zniknięciem James Bradfield zagrał Richiemu surową akustyczną wersję nowej piosenki, którą skomponował do jego słów – nazywała się „Kevin Carter”. Ta piosenka i trzy inne z tekstami Edwardsa trafiły na płytę „Everything Must Go”, którą Manic Street Preachers nagrali już jako trio. Płyta zdobyła wielką popularność. Gdy nadszedł czas na roczne podsumowania za rok 1995 w Wielkiej Brytanii, płyta zdobywała wszystko, co było do zdobycia - w plebiscycie "New Musical Expressu" za najlepszy album („to nagroda dla Richiego”, powiedział odbierając statuetkę Nicky Wire), za najlepszy singiel („A Design For Life”) i jako najlepszy zespół koncertowy.
Oczywiście – jak zawsze w przypadku tego rodzaju tajemniczych zdarzeń – do policji zgłaszały się nieustająco osoby, które rzekomo widziały Richiego w najróżniejszych miejscach świata. Żeby było ciekawie, nawet Polska załapała się na tę listę. Jeśli chodzi jednak o informacje wiarygodne, nie pojawiła się ani jedna.
Basista MSP Nicky Wire udzielił niedawno dużego wywiadu pismu "NME". Opowiada, że okres tuż po zniknięciu przyjaciela to wyrwa w jego życiorysie, dużo wtedy malował, praktycznie nie widywał się z resztą zespołu. Do dziś myśli o Richiem codziennie. Wie, że wszystko wskazuje na samobójstwo, ale wciąż nie wyklucza jakiejś innej możliwości.
Wire twierdzi, że kiedyś w zespole panowała idealna symetria. Było dwóch ludzi pilnujących spraw muzycznych (Bradfield i Moore) oraz dwóch „świrów” po bokach (on i Edwards). Teraz, siłą rzeczy, akcenty rozłożone są inaczej. MSP to wciąż jednak znakomity zespół. I na płytach, i na koncertach. Byłem, widziałem, wiem, co piszę.
3 maja warto być w Krakowie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.