Recenzje Jana Pelczara: Słodki koniec dnia ***
Noblistka Maria Linde wywoła skandal większy od powieści Michela Houellbecqua. To, co francuski pisarz czyni w teorii, tego polska poetka dokona w praktyce. Jej słowa, wypowiedziane po tragedii, która wstrząsa Europą, stanowią rdzeń „Słodkiego końca dnia”. Od nich rozchodzą się promieniście rozważania o naszej postawie społecznej - hipokryzji i strategiach przetrwania - i emocjonalne problemy związane z dynamiką relacji w rodzinie. Dzięki osi matki, córki i wnuczki powstaje opowieść o pozycji kobiety w świecie - największy skarb filmu. Nagrodzona na Sundance kreacja Krystyny Jandy i niemniej udane role drugoplanowe Kasi Smutniak i Miły Borcuch, jej filmowych córki i wnuczki oraz Antonio Catanii, filmowego męża głównej bohaterki, nie wystarczyły jednak bym zachwycił się „Słodkim końcem dnia” – potrzebnym filmem na ważny temat, ale takim, którego głos i kontekst jest dla mnie istotniejszy niż samo kinowe przeżycie.
Oglądałem nowy film Jacka Borcucha, a myślałem o największych osiągnięciach polskiego kina. Płynęły przez ekran sceny, których nie powstydziliby się najwybitniejsi twórcy, gdyby włączyć je do dzieł z ich złotego czasu. Niewielkie grono gości kończy imprezę tańcem na łące. Noblistka nie chce być nobliwa i zasuwa po toskańskich krętych drogach wyścigowym autem. Tajemnice i mechanizmy rządzące rodzinnymi relacjami wychodzą na jaw podczas ekstremalnej w dziecięcej konsekwencji zabawy w chowanego. Uwaga o chodzeniu w rozlazłych kapciach zostaje rozpisana na kapitalną anegdotę. Już nie przeszkadzało mi nawet, że „Słodki koniec dnia” nie ma wiele z naturalnej zmysłowości „Tamtych dni, tamtych nocy”. W porównaniu z „Call Me By Your Name” bohaterom polskiego filmu osadzonego w toskańskiej Volterze brakowało namiętności, pasji i błysku. Bez emocji obserwowałem ich romanse i dyskusje.
W scenografii mamy ład i porządek na półkach, w scenariuszu, współtworzonym przez Szczepana Twardocha, przy udziale Marcina Cecki, najważniejsze są dialogi. Bywa, że film zaczyna unosić muzyka (jak zwykle u Borcucha przepiękne kompozycje Daniela Blooma, teraz w duecie z Leszkiem Możdżerem), wtedy wkraczają cięcia montażowe. Gdy w finale znajdziemy się niebezpiecznie blisko opowiadania obrazem, twórcy sięgną po wiersz Jarosława Mikołajewskiego, przypisany głównej bohaterce. Sam w sobie piękny. Na tle, nieznośnie ilustracyjny. Tak jak potrzeba zbudowania wyrazistej sceny zakończenia, w której powróci jedno z najważniejszych pytań filmu. Gdybyśmy nie domyślali się odpowiedzi, zobaczymy ją na ekranie. Gdybyśmy nie zrozumieli zamysłu artysty wizualnego, referującego założenia swojej pracy, zobaczymy gotowe dzieło. Ta realizacja zawiodła mnie w filmie bardziej niż kilkakrotne wpadki z dźwiękiem, gdy w plenerowych scenach mówią do nas głosy ze studni studia. Jest ciekawie, na ważny temat, ale brakuje głębi, przestrzeni, wielu wymiarów. Problem z dźwiękiem przełożył się na problem z całym filmem.
Dzień po pokazie przedpremierowym „Słodkiego końca dnia” w Dolnośląskim Centrum Filmowym, poszedłem do Piekarni, na premierę Teatru Polskiego w Podziemiu. Tematem „Poskromienia” w reżyserii Moniki Pęcikiewicz też był sposób w jaki nawzajem ograniczamy swoją wolność. Rozpaczliwe, skazane najczęściej na niepowodzenie, próby wyjścia z narzucanych ról, kostiumów i pozycji. W „Poskromieniu” zabrakło wyraźnego rysu dramaturgicznego, który spaja ze sobą poszczególne zdarzenia w „Słodkim końcu dnia”. To sprawia, że w kinie rozumiałem intencje działań bohaterów, kosztem ich ekranowej wiarygodności. Wolę strategię z teatralnego świata, gdy słowa nie muszą wiele ważyć, bo zmierzamy do finału opartego na ruchu, dźwięku, świetle i obrazie. Na mgnieniu, z którego możemy wydobyć swój sens. Podobny do tego, jaki w „Słodkim końcu dnia” postanowiono, w gorzki dla widza sposób, wyjaśnić w dwójnasób.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.