Premiera w Polskim: "Samsara Disco" (recenzja)
Najlepiej by było dla tego przedstawienia, żeby ktoś przyszedł na próbę generalną, popatrzył i sparafrazował śpiewankę z końca spektaklu: „A reżyser żartuje, żartuje, żartuje...". I premierę „Samsary Disco" odłożył, aż reżyserka, Agnieszka Olsten, się opamięta. Bo jeśli do jej najnowszej propozycji nie pasuje tradycyjne sformułowanie „klapa", to doprawdy nie wiem, co można by tak nazwać. Ktoś młodszy ode mnie rzucił w przerwie bardziej nowoczesne określenie („masakra"), ktoś starszy wziął żonę za rękę i poprosił w szatni o płaszcze, nie czekając na drugą odsłonę jednego z moich osobistych rozczarowań tego sezonu.
Agnieszka Olsten to reprezentantka pokolenia 30-latków w polskim teatrze, podejmująca zawsze trudne ludzkie tematy, zdaje się więc, iż do współczesnego świata niezbyt optymistycznie nastawiona, a może tylko ambitna. Na pewno doceniona, z dwiema realizacjami w Teatrze Narodowym na koncie. Zastanawiam się, czy jej (i jej stałych współpracowników) spektakl to przypadkiem nie jest jakiś dialog z czymś więcej niż teksty rosyjskich autorów, z kimś innym niż Antoni Czechow i Wiktor Pielewin. Dyrektor Narodowego, Jan Englert, wystawił niecały rok temu „Iwanowa" w gwiazdorskiej obsadzie i klasycznej inscenizacji, zaledwie kosmetycznie ingerując w dramat, a Mirosław Haniszewski grał 3 lata temu w łódzkiej inscenizacji Pawła Łysaka. Ewentualne podteksty pozostają dla mnie, umęczonego „Samsarą Disco", gorzką tajemnicą.
Pozornie pomysł z zaprzęgnięciem historii owadzich Pielewina do komentowania lub definiowania postaci czechowowskich wydaje się interesujący. Czym są zrezygnowani ludzie, którzy udają, że mogą z własnym życiem coś jeszcze zrobić, czegoś pragnąć, od grawitacji codzienności się uwolnić? Owadami. Komarami wysysającymi z innych energię, żukami toczącymi gównianą kulę losu, muchą, ćmą, karaluchem (to mają sugerować kostiumy i jeden gest trzepotania dłońmi). Wszystkich łączy wewnętrzny trup, dojrzewający do niewielkiego wybuchu i nieostatecznej śmierci. Na poziomie idei wszystko się zgadza. Na pokładzie teatru przychodzi nam jednak uczestniczyć w drodze przez mękę, współczując aktorom tego smutnego widowiska. Jeśli bić brawo po zakończeniu, to jedynie z szacunku dla cierpienia wykonawców, którzy na tej samej Scenie na Świebodzkim grają w rzeczach wielkich (jak Bożena Baranowska w „Prezydentkach" czy Marcin Czarnik z Anną Ilczuk w „Sprawie Dantona"). Biedny jest Jakub Giel pokazujący goły tyłek, jeszcze większy żal wzbudzają aktorki zmuszone do obnażania piersi. Nie wiadomo, po co.
Englert mówi, że aby oddać fascynujący klimat nudy z Czechowa, trzeba mieć aktorów wybitnych (w jego „Iwanowie" grali Frycz, Stenka, Łapicki, Gajos, Seniuk, Przegrodzki). Ci z wrocławskiego Polskiego też potrafią, co udowadniają w innych produkcjach. Gdyby dano im szansę, potrafiliby pewnie czechowowskiego ducha przywołać. Agnieszka Olsten wraz z dramaturgiem Bartoszem Frąckowiakiem i scenografką Joanną Kaczyńską nie pomagają w osiągnięciu jakiejkolwiek konstrukcji, do czego się na końcu przedstawienia wprost przyznają. Zinajda woła pana Jacka z techniki, aby puścił na scenę trochę dymu, by w omgleniu zwieńczyć przedstawienie. We wrocławskim „Iwanowie", któremu Pielewin przeszkadza (jak reżyserka aktorom) w rozwinięciu skrzydeł, brakuje inscenizacyjnego światła. Mamy dobre aktorstwo, udaną muzykę braci Oleś i kiepską całość, rozpoczętą przedziwnym chodzonym do z księżyca wziętej piosenki grupy Lombard („Gołębi puch"). Lombard śpiewał kiedyś przebój pod bardziej znamiennym dla tego spektaklu tytułem: „Śmierć dyskotece".
.........................................................
SAMSARA DISCO, wg Czechowa i Pielewina, reż. A. Olsten, Teatr Polski we Wrocławiu, 8.02.2009
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.