Kurier ** [RECENZJA]
Główny bohater łamie rękę skacząc na spadochronie i nie umie jeździć na rowerze. Jego przyjazdu z ważnymi wiadomościami nikt się nie spodziewa. Po drodze staje się, w najzabawniejszej wymianie dialogowej filmu, plakatowym przykładem niedoinformowanego kolejarza. Na końcu okazuje się, że z wiadomością, dla której przekazania narażał życie swoje i innych, tak naprawdę się nie zgadza i właściwie nie musiał jej dostarczać, bo zdanie ma inne. To nie Frank Drebin. To Jan Nowak-Jeziorański sportretowany w filmie Władysława Pasikowskiego. Wystarczyłoby inaczej rozłożyć akcenty, dodać kilka zabawnych scen i Philippe Tłokiński mógłby z powodzeniem przerobić swoją kreację pod pastisz. Pech kinomanów polega na tym, że tytułowy kurier robi wszystko na serio, napięcie wyznacza patetyczna muzyka, a biało-czerwone sztandary nie powiewają tylko dlatego, że trwa okupacja.
Na uwznioślenie heroicznych cnót przyjdzie czas w finale, zawierającym klamrę ze sceną łapanki na warszawskim Starym Mieście. Ona film otwiera. Rozstrzelanie, którego świadkami są widzowie w pierwszej scenie wyznacza ramy ekranowej manipulacji. Giną ci, których kamera nigdy nie pokazała z bliska. Nie zdążyliśmy się zaangażować emocjonalnie. W przypadku, gdybyśmy ów brak zaangażowania przenieśli na głównego bohatera, mielibyśmy już do czynienia nie z manipulacją, a z wadą. I „Kurier” jest takiej niedoróbki blisko. Tak jak Armia Krajowa czekała z decyzją o wybuchu Powstania Warszawskiego na sygnał o wsparciu ze strony aliantów, tak polscy filmowcy czekają z robieniem filmów wojennych na możliwość realizacji w zachodnim, a właściwie anglosaskim stylu. Niepotrzebnie. Wtedy decyzja o wsparciu lub jego braku kosztowała wielu ludzi wszystko. Teraz decyzja o naśladownictwie lub jego braku decyduje jedynie o artystycznym fiasku jednostek. Finansowo można w Polsce wyjść lepiej na filmach gorszych. Dla masowej widowni nie będzie ważne, czy są w „Kurierze” dobrze zrobione sceny epickie jak w „Mieście 44” i niejednoznaczna opowieść o wojennych tragediach, jak w „Ułaskawieniu”. Liczy się, że to pierwszy film o Kurierze z Warszawy. O bohaterze, który łączy, a nie dzieli.
W finałowej sekwencji twórcy zrobili sporo, by nawet Nowak-Jeziorański mógł podzielić. Kurier przekazuje rozkaz, by zaniechano przygotowań do wybuchu Powstania. Ale jednocześnie wyraża opinię, że to decyzja oparta na braku wiedzy. Dołącza do tych, którzy uważają, że trzeba walczyć, nawet ze świadomością tragicznych konsekwencji i rozmiaru tragedii. Ważniejsze jest bowiem, by nie złamać „ducha narodu”. – Podpalmy tę pochodnię – rzuca generał Tadeusz Pełczyński (Mirosław Baka). – Ten stos – ripostuje Nowak. Jest dyskusja o skali, samo wzniecanie powstania nie budzi rozterek. Nie wybrzmiewają żadne inne racje i argumenty. Twórcy filmu koprodukowanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego ograniczają się do wzniosłego przesłania.
„Kurier” pozostaje filmem muzealnym nie tylko ze względu na koproducenta. Można go obdarzyć także owym epitetem ze względu na sporą dawkę anachronizmów. W starym stylu ograno sceny strzelanin, działalność szpiega w Londynie, czy obecność u boku Nowaka blond femme-fatale (Julie Engelbrecht). Najbardziej traci na tym Patrycja Volny, której kreacja była dla mnie najciekawsza. Niestety jej postać – łączniczki, bohaterki – sprowadzono w finale do roli kobiety, która zna swoje miejsce: gdy panowie dyskutują o losach kraju, polewa zupę. Rozumiem, że taki obrazek zgadza się zdaniem twórców z prawdą historyczną, ale warto byłoby nie traktować go w tak przezroczysty i oczywisty sposób.
„Kurier” jest też pełen wewnętrznych sprzeczności logicznych. W niektórych scenach do końca stara się utrzymać widza w napięciu i pokazać jak karkołomnym i trudnym zadaniem było wymykanie się hitlerowskim łapankom. Udało się to w sekwencji z pociągu, dzięki mocnej postaci legitymującego pasażerów żołnierza oraz po części w scenie z utrudnionym startem samolotu. Po części, bo w tej złożonej sytuacji dopuszczono się jednocześnie wielu uproszczeń. Jedyny raz dotknięto jednak materii, która mogłaby uczynić z „Kuriera” lepszy film: specyfiki polskiego ruchu oporu, w którym łamaniu przepisów i procedur towarzyszyła brawura, odwaga i genialny zmysł do improwizacyjnego naprawiania niedoróbek i ratowania innych z najtrudniejszych opresji. Tym gorzej, że w wielu innych przypadkach miejsce logicznego rozwoju wydarzeń zastąpiło pójście na łatwiznę. Oto SS podpala wiejską chałupę, ale nie czeka, aż z dymu i ognia wybiegną ci, którzy są poszukiwani. Wagony na stacji kolejowej otoczono kordonem, ale gdy uciekinierom uda się z powodzeniem ukryć w jednym z nich, nie czekają aż pociąg wyjedzie daleko, nie wyskakują z niego pod osłoną nocy, hen w lesie. Biorą nogi za pas jeszcze na stacji. Po co nadwyrężać budżet na jeszcze jedną lokację.
„Kurier” w wielu miejscach wygląda na film, w którym montażysta (Jarosław Kamiński) ratował, co się dało. A nie zawsze się dało. Wystarczy ta jedna produkcja, by obsadzić wszystkie nominacje w kategorii „efekt specjalnej troski” w anty-nagrodach, czyli Wężach. Można wybierać z tła a la filmowa fototapeta Londynu, licznych sekwencji pirotechnicznych, czy współczesnych tabliczek z nazwami ulic, przegapionych w korekcji kadrów. Hitem byłoby zestawienie skoków na spadochronie w „Kurierze” z oglądanymi przed rokiem podniebnymi ewolucjami w „Mission: Impossible Fallout”. To doświadczenie z pogranicza dwóch światów albo podróż wehikułem czasu do lat 50. XX wieku. Wszystkie filmy wojenne, jakie widziałem w życiu premierowo, a nawet obejrzane za dzieciaka w telewizji „Tylko dla orłów” oraz „Działa Nawarony”, były nowocześniejsze.
Zdawałem sobie sprawę, że Władysław Pasikowski może nam zafundować podróż do stylistyki kina lat 90-tych lub produkt bondopodobny, ale biednej imitacji Davida Leana nie wymyśliłbym nawet we śnie. A propos snów: ten motyw, wydawałoby się zgrany do cna, też się tu pojawi: główny bohater leży w kałuży krwi. Chyba po to, by zaszokować widza, sprawić, że podda on w wątpliwość swoją wiedzę historyczną albo co najmniej filmoznawczą. Po chwili bohater wybudza się, przepocony, z koszmaru. Nie bój się jednak, ty się nie spocisz ze strachu. „Kurier” nie jest w najmniejszym stopniu filmem grozy. Chyba, że przeraża cię zgrzytanie zębami i wizja kolejnej zmarnowanej szansy na dobry film o prawdziwym bohaterze.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.