Kapitan Marvel *****
– Nie muszę niczego udowadniać – mówi swojemu przeciwnikowi tytułowa bohaterka. Te słowa podsumowują jej origin story. Moce, które posiadła Carol Danvers stanowią jedynie część jej siły. Równie ważne jest wyzwolenie. Kapitan Marvel zrywa z koniecznością udowadniania mężczyznom, że może się z nimi ścigać, wspinać, walczyć, latać. Jej uniwersalne doświadczenia w tym zakresie zmontowano w serię wspomnień, wydobywanych siłą. Bohaterkę graną przez Brie Larson poznajemy w historii, którą można podsumować jako „Tożsamość Carol". Nie pamięta swojej przeszłości, będzie ją scalać z fragmentów rozrzuconych po całej galaktyce. Larson przekonała mnie i jako dziewczyna z sąsiedztwa, i jako superbohaterka z kosmosu. Wtrącę teraz, że komputerowy słownik podkreślił mi na czerwono słowo superbohaterka. Słowa superbohater nie podkreśla. „Kapitan Marvel" wchodzi na ekrany w samą porę. Patriarchalność języka jest nie tylko systemowa, ale i odruchowa. Pan z Cinema City zaprosił dziś publiczność na pokaz prasowy „Kapitana Marvela". Został od razu poprawiony przez czujne dziennikarki.
Pokaz był jednocześnie otwarciem pierwszej w Polsce sali kinowej z systemem ScreenX 270º. Zamiast jednego, pracuje na niej w sumie pięć projektorów. Oprócz obrazu na ekranie na wprost widowni, wyświetlane są szersze panoramy na bocznych ścianach. W scenach przestrzennych ma to największy sens, ale nawet najbardziej efektowne pościgi, pojedynki i przeloty w „Kapitan Marvel" nie przekonały mnie szczególnie do nowego formatu. Kiedy na centralnym ekranie mamy zbliżenia, bywa on wręcz niepotrzebny. Na scenach we wnętrzach ekrany boczne są najczęściej wygaszone. ScreenX podkręcał moją niechęć do pierwszej sekwencji „Kapitan Marvel" – ekspozycji, w której oprócz głównej bohaterki poznajemy jej mistrza, Yon-Rogga (Jude Law). Wiedza o ich postaciach i świecie zostaje przekazana widzom niczym na wykładzie TED z bardzo kiczowatymi elementami graficznymi. Byłem przerażony, że „Kapitan Marvel" okaże się jeszcze większą tautologią od „Wonder Woman" i „Aquamana" i nie powtórzy sukcesu „Strażników galaktyki", wkraczając na terytoria znane z „Gwiezdnych wojen". Na szczęście akcja szybko ląduje na planecie C-53.
Od momentu, w którym bohaterowie trafiają na Ziemię z lat 90. XX wieku, „Kapitan Marvel" staje się prawdziwą przyjemnością. Pierwszy przystanek na trasie: wypożyczalnia kaset video. Gdy pojawia się przed nią Samuel L. Jackson jako Nick Fury, mam ochotę wypożyczyć „Pulp Fiction" i wygrzebać z piwnicy jakiś magnetowid. Technologii z epoki modemów poświęcono kilka celnych żartów. Są też inne wybaczalne powtórzenia. Wprowadzono w punkt piosenki z lat 90., wśród nich takie, które stanowią bądź mówią o sile kobiet. Fury'emu pozwolono nawiązać, opartą na słodkich słowach i mizianiu relacje, z rudym kotem nieprzypadkowo obecnym w jednym z tajnych kompleksów. Efektem będzie najbardziej epicko-kosmiczny kłaczek w historii kina. Kot ze Shreka znów spojrzy na was TYMI oczami, jeśli się ze mną zgodzicie. Jeśli „Czarna pantera" zasłużyła na oscarowe nominacje i statuetki, to dlaczego nie miałaby ich dostać „Kapitan Marvel" – ma więcej polotu, spójniejszy scenariusz i wyznacza dobry, globalny przykład dla córek, siostrzenic, czy młodszych koleżanek. Poprzednikom z MCU ustępuje w sekwencjach akcji, efektach wizualnych i oryginalnych obrazach. Być może producenci uznali, że nie tylko Carol Danvers, ale i „Kapitan Marvel" jako film nie musi niczego udowadniać.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.