Barańczak ważnym poetą jest
Od poetycko-etycznego manifestu Stanisława Barańczaka jako poety Nowej Fali minęło 30 lat. Dla poezji i człowieka, dla historii i polityki to przepaść, zwłaszcza w szybkostrzelnej rzeczywistości schyłku przełomu wieków. Ale czytając i manifest, i wiersze poznańsko-amerykańskiego twórcy, nie kichamy od kurzu przemijania. Nie tylko dlatego, że nie jesteśmy uczuleni.
Podążanie artystyczną drogą Barańczaka to proces poznawczy zarówno na poziomie literatury, jak dziejów. W debiutanckiej „Korekcie twarzy", dedykowanej żonie Ani, było jeszcze wiele samej poezji, która później ustępowała tematom społecznym. Autora „Dziennika porannego", „Sztucznego oddychania", „Tryptyku z betonu, zmęczenia i śniegu", „Atlantydy", „Podróży zimowej", „Chirurgicznej precyzji" nazywano kiedyś lingwistą, zauważano u niego zauroczenie barokiem. A potem o znawcę i miłośnika twórczości Białoszewskiego upomniała się siła wtedy wyższa - potęga człowieczego smaku, artystycznej prostoty. Z lat 70. pochodzą najlepsze wiersze Barańczaka, który poetycki głos jednostki, skłonność do konkretu, krytycyzm, demaskację zaprzągł do odkrywania prawdy. W świecie pozbawionym wolności. Poprzez programową nieufność - usprawiedliwienie dla istnienia poezji w tamtych czasach, poeta chciał wziąć udział w walce „aż do chwili, gdy zniknie z Ziemi ostatnie kłamstwo". Zwrócił się do „człowieka, który pragnie myśleć", skoro już czyta. Dialog z Innym wymagał komunikatywności, stąd teksty jasne, mocne, nieuwikłane w gry stylistyczne. Tylko kpiny i ironii autor nie żałował wierszom, wzmacniając porozumienie z czytelnikiem.
Powołał do życia obywatela N.N., odwrotność Pana Cogito. N.N. „budzi się", „dochodzi do wniosku, że trudno mu się dziwić", „przyznaje się do wszystkiego", „próbuje sobie przypomnieć słowa modlitwy", „rozważa treść słowa pomiędzy", „zamierza popełnić głupstwo", czyli samobójstwo, do którego nie ma słabości lub siły. „Leży rozkrzyżowany. Szlocha". W zapadłej nocy systemu nieufności, systemowa nieufność poezji okazała się prawdziwa, co po latach ocalało jako czysta przyjemność tekstu. No i prawda.
Mimo że dla Barańczaka z innego manifestu („Tablicy Macondo") wiersz powinien być zwięzły i wieloznaczny jak samochodowa tablica rejestracyjna z hasłem, jednoznaczne strofy brzmią dziś u niego wyższym C. Obsesja lub tylko fetysz słowa nie do wypowiedzenia pomógł Barańczakowi tworzyć poezję oczywistą w interpretacji, a równocześnie wartą podziwu za inteligencję i pomysł. „Święto zmarłych" z tomu „Jednym tchem" pozostanie dla mnie na zawsze arcydziełem, bo przypominam sobie tamten obraz co roku. Obraz łączących się w łańcuch naszych wszystkich świętych, którzy chcą opuścić groby, spotkać się z nami, a my w ten jeden dzień w roku niweczymy ich wysiłek, przygniatając gotowych do wyjścia wiązankami kwiatów.
W wierszu dedykowanym Herbertowi tytułowi „Dyletanci" to aktorka, marnująca talent na zbieraniu podpisów, suwnicowa, zasiadająca przy strajkowym stole, poeci, szturmujący Belweder, „nie pilnujący kopyta szewcy z szablami". A jednak to specjalistami pogardza społeczeństwo: tymi, co odklejają koperty nad parą, podsłuchują rozmowy kontrolowane. Z czasem Barańczak łagodnieje i poszerza krąg tematów. Zagubiony w obcych okolicznościach Mr. Baranazack znajduje siebie w metafizyce przedmiotów i fizyce ludzi, ale nie przedkłada sztuki nad życie, choć życie doświadczyło go może potrzebną emigracją i niekonieczną przecież chorobą. W poezji po prostu godzi duszę z ciałem, tropem jednej ze swoich patronek, Emily Dickinson. Barańczak, o dziwo, wcale się nie zestarzał. Mimo że jego tematy są tematami niby odeszłej epoki. Niby, bo jakoś ciągle ktoś albo coś obok nas, mimo pozornej wolności słowa i krzyku, pozwala sobie na ograniczającą radę: „skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho" - „ściany mają uszy". To uszy zanurzenia ja w tym drugim. Co i oddala, i zbliża do prawdy.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.