„D'ya hae a hoo and a poo?", czyli Wielka Brytania Billa Brysona
Bryson wydał tę książkę w roku swojego powrotu do Stanów Zjednoczonych. Do połowy lat 90. bowiem mieszkał z żoną i dziećmi w Anglii przez prawie 20 lat. Pracował jako dziennikarz „The Times" i „The Independent", by w końcu poświęcić się wyłącznie pisaniu bestsellerowych książek podróżniczych, ciekawostkowych, językowych. W 2003 roku Brytyjczycy uznali „Zapiski z małej wyspy" za książkę najlepiej oddającą charakter ich kraju. W tym samym czasie Brysonowie pożegnali Stany i wybrali hrabstwo Norfolk na swoje kolejne miejsce zamieszkania. Bryson wyznał reporterowi australijskiej telewizji ABC, że kocha Wielką Brytanię jak własną żonę (Brytyjkę rzecz jasna). „Ona pasuje do mnie, ja do niej", mówi Amerykanin w Anglii, oficer orderu imperium.
Czytanie „Zapisków..." w momencie kryzysu, który odmitologizował materialną rajskość największej europejskiej wyspy będzie pewnie dla (byłych) polskich emigrantów sprawą sentymentalną. Tak jak sentymentalny jest duch notatek Brysona. Dla kogoś, kto na emigrację się nie zapisał, książka-relacja z podróży po wielkomiejskiej i prowincjonalnej Brytanii to okazja przede wszystkim do uśmiechu, niespecjalnie poznawczego, raczej anegdotycznego. Zaczyna się oczywiście, od Dover, dokąd pewnej mglistej marcowej nocy dociera trzydziestoletni wtedy autor, z trudem znajdując okropny pensjonat pani Smegmy. To okres przełomu dla podróżnika, ale też kraju, sama końcówka epoki przedtaczerowskiej, początek ery systemu dziesiętnego, pierwsze tygodnie podatku VAT. Potem jedziemy do Londynu, już tego z lat 80., bliskiej upadku socjalnej arkadii. Tu Bryson pracuje jako dziennikarz ekonomiczny i obserwuje miasto i ludzi, upewnia się, że życiowy wybór był słuszny. Skoro w Anglii jeździ się lewą stroną szosy, mańkutowi nie mogłoby być lepiej nigdzie indziej.
Wspominki Brysona bywają bardzo konwencjonalne, lecz trafiający w sedno, cięty język autora „Krótkiej historii prawie wszystkiego" potrafi tę zwyczajność doprawić narracyjnym pieprzem. Zresztą Wielka Brytania i Brytyjczycy wdzięcznie się do rozmaitych krytyk nadają. Jak londyńscy taksówkarze, którzy zawsze znajdą przecznicę, żeby jak najdłużej wieźć przybysza do celu, zwłaszcza gdy nie mają pojęcia, gdzie znajduje się żądany hotel. Ale przytyki Brysona nigdy nie przekraczają granicy życzliwości, bo w gruncie rzeczy „tak naprawdę było całkiem przyjemnie", „mogło być gorzej", cytując brytyjskie poczucie optymizmu.
„Brytyjczykom bardzo łatwo jest sprawić radość. Coś niezwykłego. Oni wręcz wolą małe przyjemności od dużych. Podejrzewam, że właśnie dlatego tak wiele spośród ich specjałów - krakersy, scones, crumpets, keks maślany, herbatniki - ma tak powściągliwe walory smakowe. Są też jedynym narodem na świecie, który uważa dżem i porzeczki za atrakcyjne składniki deseru" - pisze rozanielony Bryson, przywołując zaraz dla kontrastu amerykańskie podejście. - „Dla Amerykanina cały sens życia polega na tym, żeby maksymalnie skracać okres pomiędzy kolejnymi rozkoszami zmysłowymi. Przyjemność uważa on za swoje przyrodzone prawo. Czy zaprotestujesz: ‘Och, nie powinienem', kiedy ktoś ci powie, żebyś oddychał?".
Spędzamy więc w tej lekturze czas przyjemny, wędrując przez rubieże tego dziwnego kraju: Sudland, gdzie zobaczymy siedem gatunków brytyjskich gadów i zostaniemy napadnięci przez sforę spuszczonych ze smyczy psów, Exeter, gdzie znowu pada, smutne miasto Bradford, „nie całkiem pozbawione atrakcji", zaśmiecony Liverpool, przyszłościowy (wtedy) Manchester. Kończymy oglądem „piekła wczasowicza", czyli Walii, by kilka rozdziałów dalej znaleźć się na „pogrążających się w mroku" ulicach Glasgow i gdzie w pubie zapytają nas swojsko: „D'ya hae a hoo and a poo?". Czyż nie nabieramy ochoty, by powtórzyć za autorem ostatnie słowa jego książki? „Wsiadłem do samochodu i wiedziałem, że na sto procent tutaj wrócę".
..................................................................
Bill Bryson ZAPISKI Z MAŁEJ WYSPY, przeł. T. Bieroń, ZYSK I SKA, 2009
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.