Wyspa Ellis: klucz do nowego życia. Recenzja książki Małgorzaty Szejnert

Grzegorz Chojnowski | Utworzono: 2009-05-21 21:05 | Zmodyfikowano: 2014-05-01 00:12

Z jednej strony, OK, rozpoznawalność stylu autora to ważna zaleta, z drugiej - podobnie rozgrywana opowieść niekoniecznie interesuje tak jak poprzednia. Opowiadam się za tym drugim spojrzeniem na najnowszą książkę Małgorzaty Szejnert. „Wyspa klucz" jest powtórzeniem nagradzanego i wychwalanego „Czarnego ogrodu", tyle że akcja dzieje się nie na Śląsku, lecz w Stanach Zjednoczonych, w miejscu, gdzie emigranci żegnali morski pośredniak i zaczynali myśleć o tym, co zrobić, by przetrwać w nowej przestrzeni.

Ta nowa przestrzeń, Ellis Island, brama do mitycznej Ameryki, ma swój sens. Zwłaszcza rynkowy. Bo skoro „Czarny ogród" otarł się o nagrodę Silesiusa, Nike, zdobył nagrodę Cogito, to czemu nie spróbować szansy w potyczce o Pulitzera? Może i tak właśnie było w intencjach, może zupełnie inaczej, bo Małgorzata Szejnert, była reporterka Wyborczej, przez chwilę swojego życia w Stanach mieszkała. Jak sama mówi, „emigrowanie mi nie wyszło i wróciłam". Impuls do napisania książki wzięła od Muzeum Imigracji na wyspie Ellis, zaskoczona polskim brakiem w bibliografii dotyczącej Ellis Island. Najwięcej energii poświęciła więc Szejnert na studiowanie dziejów legendarnej granicy dwóch psychologicznych światów, skąd w głąb obiecanej ziemi wędrowali Polacy i nie tylko. Praca autorki jest imponująca, godna podziwu, szacunku, choć w czytaniu wypada zbyt relacyjnie, mało osobiście, dystansowo zamiast zbliżenia. Pisze Szejnert:

Trzydziestosześcioletni Polak Wiktor L. został zatrzymany na Ellis Island z powodu wady serca. Spędził miesiąc w szpitalu, czekając na dalsze decyzje. Kolejne badanie wykazało, że jest zdrów i może pozostać w Stanach. Zdecydował się jednak wrócić do Polski. Ponieważ nie kwalifikował się do deportacji, musiał sam zapłacić za bilet, a miał tylko trzydzieści dolarów. (...) Ustalono wspólnie , że popracuje przez jakiś czas w znajomym sklepie żelaznym w Reading w Pensylwanii, a jesienią odpłynie do Polski parowcem Pułaski.

Czy muszę dodawać, iż los Wiktora L. po powrocie do kraju wydaje mi się ciekawszy niż dzieje emigrantów, którym się lepiej powiodło? „Wyspa klucz" to z pewnością rzecz potrzebna, istotna, może nawet niezbędna w literaturze reportażowo-historycznej. Dojrzały, oszczędny, pełen subtelnego współodczuwania, styl autorki wynosi tę prozę ponad wartość dokumentu, ale równocześnie zdradza swoje podstawowe ograniczenie. Chociaż dokument może podsumować jakąś rzeczywistość, nie wystarczy, by o rzeczywistości opowiedzieć w sposób bezpośredni, trafiający w emocje. To zatem, co jedni uznają za sukces tej książki (czyli reporterska skrupulatność), staje się także wadą „Wyspy klucz", dla czytelników oczekujących od takiego tematu zdecydowanie więcej. Skupienie na anegdocie nie oddaje dramatu życia człowieka.

Jest jednak w książce Szejnert bezcenny element, niedotyczący konkretnej epoki ani miejsca. Daje się bowiem tutaj uchwycić fenomen emigracji jako zjawiska uniwersalnego, niepoddającego się historii. Wiejska dziewczyna, która się nie chce rozebrać do rentgena, komisarz służby imigracyjnej, który posyła do więzienia nieuczciwego urzędnika, sędzia, który rozdziela ojca z synem ze względu na przydatność do pracy, to postaci z każdej czasoprzestrzeni. Również tej XXI wieku, kiedy ciągle podróżujemy, wciąż zbyt często „za chlebem". Gdyby więc nie było „Czarnego ogrodu", „Wyspę klucz" oceniałbym jako rzecz pomysłową, pionierską, godną rekomendacji do peanów i nagród. Ale przecież „Czarny ogród" był.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................................
Małgorzata Szejnert WYSPA KLUCZ, Znak, 2009


Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.