Pierwszy człowiek ******
To nie mogło się nie udać.
Księżyc.
Śmierć.
Ryan Gosling jako Neil Armstrong.
Damien Chazelle po raz kolejny opowiadający o cenie za realizację marzeń.
„Pierwszy człowiek” to dla każdego z wymienionych mężczyzn piękny prezent. Dla Goslinga nie pierwsza, ale najdojrzalsza kreacja, w której w oszczędny i wyważony sposób może opowiedzieć o samotności i miłości swojego bohatera. Dla Chazelle’a najwspanialszy z dostępnych tematów – pole do popisu dla konstruktora, demiurga od wyobraźni, ale także kinowego magika, wysyłającego rozbłyski aluzji do fanów Meliesa, Kubricka i spiskowych teorii. Wreszcie dla Armstronga prezent pośmiertny, ale chyba najpiękniejszy, unieśmiertelnienie Karen Armstrong, której wpływ na ojca, jak pokazuje powściągliwa odpowiedź na niemądre pytanie, pozostał przemożny.Od pierwszej sceny zostajemy wbici w fotel na dwóch płaszczyznach – ciężaru gatunkowego i psychologicznego. Motyw łączący srebrny glob z żałobą, zostaje wprowadzony jednocześnie w obrazie i dźwięku. W obu warstwach po mistrzowsku. Bohatera poznajemy, gdy siedzi za sterami doświadczalnego x-15. Początkowo widzimy tylko jego oczy, słyszymy trzask radiowych komunikatów. Zaczynamy rozumieć, na czym będzie polegał paradoks jego sytuacji – unieruchomionego na niewielkiej przestrzeni inżyniera wyrzuconego w kosmos, z minimalnym czasem na reakcje w sytuacjach o maksymalnych konsekwencjach. Lądowanie za każdym razem twarde. W zderzeniu z podłożem, ale jeszcze bardziej z procedurami, oczekiwaniami i nadawaniem na innych falach od ludzi, którzy zostali na ziemi.
Wirówka do ćwiczeń kosmonautów robi imponujące wrażenie, większe od całych serii kina akcji, ale to i tak nie jest największe osiągnięcie filmu, który nie potrzebuje żadnych tricków optycznych, by przyprawić widzów o zawroty głowy. Jednocześnie Chazelle zdobywa się, być może dzięki współpracy z ekipą „La La Land” na choreograficzną lekkość: sekwencja dokowania jest jak pierwsza w historii kina kosmiczna scena seksu bez ograniczeń wiekowych. I w przestrzeni kosmicznej i w domowym ograniczeniu nienaganny pozostaje montaż Toma Crossa. Zdjęcia Linusa Sandgrena fakturą i kolorem przypominają nagrania z epoki, z super ósemki. Ziarno, które możecie pamiętać z taśm Zaprudera, barwy z serialu „Cudowne lata”. I pomiędzy ujęciami, które zna cały świat, a domową codziennością, której może się jedynie domyślać, rozpościera się cała opowieść. Muzyka Justina Hurwitza jest jak piękny komunikat o dziele sztuki wysłany w kosmos.„Pierwszy człowiek” nie poddaje w wątpliwość sensu podboju kosmosu, ale znajduje ów sens w czymś innym, niż upatrywano go dotąd. Neil Armstrong w kluczowej scenie przesłuchania kandydatów do programu Gemini mówi:
„nie wiem, co odkryje przed nami eksploracja kosmosu, ale myślę, że to nie będzie podbój dla samego podboju. Myślę, że najważniejsze jest to, że będziemy w stanie dostrzec rzeczy. Takie, które być może powinniśmy dostrzec już dawno temu, ale do tej pory nie byliśmy w stanie”.To zmiana perspektywy jest kluczem do filmu i sensem, który pozostaje, gdy dostrzeżemy, jak zdemitologizowane w adaptacji książki Jamesa Hansena, dokonanej przez Josha Singera, zostaną poprzednie wytłumaczenia. Jan, żona tytułowego bohatera, grana po królewsku, jakżeby inaczej, przez Claire Foy, zarzuci ważnym ludziom z NASA, że są jak banda chłopców, co buduje statki z drewna, nic nie mają pod kontrolą.
Gdy runie już mit amerykańskiego profesjonalizmu, zostają też podważone inne fundamenty misji: Chazelle przypomina o segregacji rasowej songiem o biedzie wśród czarnych rosnącej wprost proporcjonalnie do liczby białych na Księżycu. Nie zapomina o równoległej do programu Apollo wojnie w Wietnamie. Pokazuje ambicjonalne podstawy zimnowojennego wyścigu kosmicznego ze Związkiem Radzieckim. A gdy już udowodni chyba wszystkim widzom na sali, że koszty ludzkie były zdecydowanie zbyt wysokie, daje powiedzieć głównemu bohaterowi najbardziej uwierające zdanie, że chyba za późno zadajemy sobie pytanie o koszty.
Zmiana perspektywy i posiadanie nowej, okupione są zbyt długim trzymaniem się przy starej drodze. Tło „Pierwszego człowieka” to nie tylko piloci i przełamywanie kolejnej bariery, wyrywanie się z Ziemi, ale także inne punkty widzenia na globalne ocieplenie, wychowywanie dzieci, czy pozycję kobiety w społeczeństwie. W tym sensie Chazelle nie nakręcił filmu historycznego – sięgnął po najmodniejszy dziś gatunek: obraz retro-futurystyczny. Dziś nikt nie lata na Księżyc – cena okazała się za wysoka. Nie ma też wielu miejsc na Ziemi, które dawałyby fundament dla takiej misji.
Żony nie chcą czekać w domach na mężów, którzy nie wrócą i wyręczać ich w trudnych rozmowach z dziećmi.
Dzieci nie chcą rozmawiać z rodzicami w konwencji konferencji prasowej i ściskać im dłoni po serii dyplomatycznych uników.
Piloci nie chcą narażać życia, gdy obliczenia może za nich zrobić komputer.
Twórcy filmów o kosmosie nie pragną, by widzowie zazdrościli bohaterom gigantycznych skoków dla ludzkości. Wolą, by kibicowali stawianiu małych kroków.
Bohaterowie nie chcą zostawać za szybą.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.