W Berlinie rządzi mur (Reportaż)
Tradycyjnie wysiadam na Alexanderplatz. Ale już na Alexanderplatz nie jest jak zazwyczaj. Przede wszystkim mur atakuje nas z każdej strony. Na stoiskach z pamiątkami sprzedawcy znów powyciągali pomazane spray'em kawałki betonu.
W 10. rocznicę pokojowej rewolucji gazeta Berliner Zeitung przeprowadziła symulację - gdyby zebrać wszystkie kawałki muru przeznaczone na sprzedaż to ich łączna ilość stanowiłaby więcej niż beton, który zużyto do stworzenia granicznej konstrukcji. Był to zresztą powód do żartów w cynicznym berlińskim stylu - oto pierwszy i ostatni gospodarczy cud komunizmu. Jak Jezus chleb i wodę, tak w socjalizmie rozmnożyć udało się tylko kamienie i piach murowanej granicy.
Gdyby teraz, dwie dekady po rewolcie 1989, przeprowadzić podobne zliczenie fragmentów budowli, okazałoby się, że mamy do czynienia w berlińskich kioskach raczej z murem chińskim niż berlińskim - tak wielka jest oferta. Zresztą może i coś jest na rzeczy. Parę lat temu studentka pracująca w pamiątkarskim geszefcie narzekała mi, że szef ją zmusza, by dokładnie zdzierała nalepki „made in China". Czy to opowieść prawdziwa, czy tylko berliński kontr-popkulturowy lans już niepodobna sprawdzić. Zerknijmy więc tylko na cenę - 10 euro za kawałek 3x3 cm. Dostaniemy jeszcze specjalny certyfikat, że „kawałek jest fragmentem oryginalnym" - jak zachwala gestem i kiepską niemczyzną turecki sprzedawca. Czy sam wie, że by go w tej części Berlina, na Bahnhof Alexanderplatz ,nie było, gdyby ów mur nie runął?
Alex z MURalami
Na co dzień południowa część Alexanderplatz opanowana jest przez skate'ów ćwiczących ekwilibrystyczne figury, punki ćwiczące wyłudzanie pieniędzy i przechodniów ćwiczących asertywność. Raz na trzy tygodnie plac anektują zieloni z die Gruenen, lub czerwoni z ver.di. To zresztą zgodne z tradycją wiecową Alexa - jak się tu nazywa największy plac stolicy. Równo 20 lat temu na placu powiewały flagi, sztandary i tłum falował.
To tu słynne lipskie poniedziałkowe demonstracje sprzeciwu wobec władzy przeniesiono na stoliczny grunt. W samym centrum pojawiło się morze napisów na transparentach Wir sind das Volk, Demokratie, Pressefreiheit i Schluss mit der Diktatur. Że „my jesteśmy naród", że demokracja, że wolność prasy, że koniec z dyktaturą. A że to nie tylko puste slogany, ale realne postulaty „do spełnienia" przekonał się sam Guenter Schabowski, który z ramienia SED-u zdecydował się 4 listopada 1989 roku przemówić do tłumów. Tłum go wygwizdał, wykrzyczał i udowodnił, że teraz ruch jest po stronie Volk a nie Volkspolizei. To między innymi ta demonstracja nakłoniła Schabowskiego, by przekonał następcę Honeckera - Egona Krantza do wprowadzenia nowych rozporządzeń paszportowych, które bezpośrednio doprowadziły do wydarzeń 9 listopada.
(Tak wyglądała słynna demonstracja i przemówienie Guentera Schabowskiego)
Tak było wtedy, teraz ustawiono wystawę 300 metrów tablic z 900 zdjęciami, infografikami, plakatami, kopiami dokumentów wspomnień. A wśród tablic w tych dniach berlińczycy i ich goście, którzy zjechali specjalnie na rocznicę. Berlińczycy dumnie prężą muskuły, że też byli, że tu na fotce ta ręka to z pewnością jego, że też protestował. Niestosowne byłoby wspomnienie, że Berlin się obudził do działań, gdy w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech dawno już rewolucyjne sztandary zwinięto do szaf i przechodziliśmy szybki kurs gospodarki rynkowej. A kiedy zwiną tę wystawę? niemo pytają znudzone nastolatki bezczynnie siedzące z boku, bo na desce nie ma gdzie mknąć. Dla nich świat dwóch Niemiec jest równie mityczną krainą, jak Bismarck, Karol Wielki, czy Hitler.
Alles schon vorbei! Alles Scheisse – wszystko to było, wszystko ściema – rzucił tylko młodzieniec, na pytanie, co o tym wszystkim sądzi. Być może ten brak nabożnego szacunku dla bohaterskich czynów usłyszano w ratuszu, bo wystawę przedłużono, a berlińskie szkoły obowiązkowo mają z młodzieżą podziwiać „Friedliche Revolution 1989/90“. Tak oto skate’ci i punki pozbawieni swojego Lebensraum na Alexie staną się ostatnimi męczennikami NRD.
Władza zaMURowana
Trzech króli prowadziła gwiazda, ku resztkom NRD drogę wyznacza Fernsehturm – wieża telewizyjna – pomnik techniki dedeerowa. Choć Kościół w ludowych Niemczech nie miał takiego znaczenia jak w Polsce, to berlińczycy nie mogli pewnego faktu przepuścić. Otóż wieża, z obracającą się restauracją na szczycie rzucała cień w kształcie papieskiego krzyża na Palast der Republik – siedzibę centralnych władz NRD, ukochane dziecko Ericha Honeckera.
Teraz już pałacu nie ma, sam był niezłą metaforą NRD – cały z ciemnego szkła, Polakom natychmiast na myśl przywodził szklane domy z Przedwiośnia. Szkło było na zewnątrz, od środka pełen arsenał urządzeń podsłuchowych Stasi wpuszczonych w ocieplenie azbestowe, który funkcjonariusze musieli wdychać, bo budynek zbudowano tak, by okien raczej nie otwierać. I tak sobie władza siedziała, niby transparentna, ale za szybą, niby ludowa, a na własnych podsłuchach, niby rządząca prężnym krajem, a sama truta rakiem azbestowych opiłków. Wycieczki zatrzymują się przed płotem budowy, a berlińczycy opowiadają o absurdach DDRowa, mniej więcej tak ciekawie, jak my i Bareja potrafiliśmy o PRLu. To z ich strony duże osiągnięcie, bo to jednak my byliśmy najweselszym barakiem w naszym obozie, a ich trzymano na naprawdę krótkiej uździe. Na miejscu siedziby Honeckera pojawi się Zamek Berliński. Nie wiadomo kiedy, bo to tylko gospodarka centralnie planowana potrafiła swoje siedziby budować w trymiga, władzy zadłużonego po uszy Berlina idzie gorzej.
Spod pałacu, naprzeciw Lustgarten, odjeżdża autobus numer 100. To symbol. Był pierwszą nitką komunikacji miejskiej, która spięła wschodni i zachodni Berlin. Autobus lubiany przez turystów, bo przejeżdża obok Alex’a, Opery, Uniwersytetu Humboldtów, Uenter den Linden, Bramy Brandenburskiej, Reichstagu, Belwederu i Ku’dammu. Autobus przy okazji pokazał, że zjednoczenie jest proste tylko na kartce. By było sprawiedliwie, obsługiwali go wschodni i zachodni kierowcy; po równo. Tyle, że wypłaty już sprawiedliwe nie były. Zachodni szofer po zjednoczeniu i nawet wycofaniu dedeerowskiej marki zarabiał dziesięć razy więcej niż ten wschodni.
Brama BrandeMURska
Od Pałacu Republiki zgodny tłum idzie w kierunku Bramy Brandenburskiej. Znów rozliczne kramy, może piwo, może precla, może mapę, może mur? Po lewej i prawej stronie Alei pod Lipami – nie brzmi to tak dostojnie jak niemieckie Uenter den Linden – ambasady rosyjska, polska, w głębi amerykańska. Polska straszy od lat, bo nie ma pieniędzy na remont, a to olbrzymie gmaszysko. Konsul w końcu przypomniał sobie polskie słowo, które nie ma odpowiednika w niemieckim: ‘kombinować’. Wykombinował, że jeśli nie może wyremontować, to zasłoni. Na całej fasadzie powieszono olbrzymi banner z hasłem Es beginnt in Polen i naszym-nienaszym Garrym Cooperem. To najlepsza od lat polska promocja w stolicy Niemiec. Tak PR wygrł z PRLem, bo mniej więcej w tamtym czasie budynek przechodził ostatni remont.
Tłum turystów wchodzi na plac Paryski, zupełnie jak 20 lat temu. Wtedy w nocy z 9 na 10 listopada wspólnie spacerowali tu Ossis i Wessis. Ci pierwsi pokazywali cud techniki demoludów – Trabanta, ci drudzy cuda zachodniego piwowarstwa. Teraz Trabant funkcjonuje tylko na telebimie na okrągło pokazującym obok Bramy Brandenburskiej wspominkowe programy. Wtedy tu kończył się wschodni Berlin, za Bramą był mur, wartownicy i automatyczne karabinki, które pozbawiły życia ponad 60 osób w ciągu 28 letniej historii. Teraz po murze został w tym miejscu ślad w asfalcie. To dwa pasy granitowej kostki pokazujące, gdzie przebiegała granica. Teraz trudno dostrzec.
MUR zdominowany
Nie sposób nie dostrzec kostek styropianowego domina. Jest ich 1000, każda ma 2,5 metra wysokości, pomalowana symbolicznie, z obrazami demokracji, zwycięskiej walki z totalitaryzmem, drogą ku wolności. Podobne kostki domina, tyle że 17 przewrócił Lech Wałęsa 4 czerwca 2009 r. w Gdańsku na polskich obchodach. Znów się okazuje, że naprawdę „zaczęło się w Polsce”. Zresztą i teraz w Berlinie Wałęsa i Buzek jako przedstawiciele starej walki i nowego porządku pchną owe niemieckie kostki domina. Na razie domino rozciąga się od Reichstagu do Placu Poczdamskiego, a więc na trasie dawnego muru. I tak jak wtedy nie można tego muru przekraczać, co denerwuje zwiedzających. Swoją frustrację wyładowują na policjantach, a ci, jak wtedy na enerdowskiej granicy, niewzruszeni. Broną dostępu. Tylko powody zgoła inne. Wtedy wiadomo – a teraz, by za wcześnie wszystkiego nie wywrócić. Wzdłuż muru można dotrzeć do Potsdamerplatz. Dziś to centrum berlińskiej finansjery, plac stali, szkła i wysokościowców, wtedy ziemia niczyja. Teraz miejsce nie do poznania, mimo że minęło ledwo 20 lat. Miejska żywa tkanka zarosła krwawiącą ranę podzielonego miasta. Tu było jedno z przejść granicznych. To najsłynniejsze, choć nie największe to Checkpoint Charlie. Tu opuszczasz zachodni sektor, czynisz to na własną odpowiedzialność, straszył napis. Tak to miejsce – symbolicznie przedstawiono do dziś:
Sporo ludzi, głownie turystów kreci się w pobliżu tego checkpointu. Kolejki przed wejściem do muzeum Berlińskiego Muru Museum Haus Am Checkpoint Charlie, bo to tu zgromadzono co najciekawsze. Samochody z ukrytymi schowkami, pozostałości balonu, którym ktoś chciał przelecieć nad granicą, zdjęcia z przeszło stumetrowego podkopu pod murem. Sporo też zwiedzających na miejscu najciekawszym historycznie – na Bernauer Strasse, gdzie zachowano, a po części odtworzono 100 metrowy odcinek berlińskiego muru wraz z jego zasiekami. Teraz wygląda to tak:
A jak wyglądała rzeczywistość dziś przekonać się można ze świetnego filmu przygotowanego przez Deutsche Welle, który niemiecka telewizja zamieściła na youtube pozbywając się właściwie do niego praw. Film to animacja jak wyglądała berlińsko-berlińska granica. I to też jest znak czasów. W ciągu 20 lat przeszłość tak się zatarła, że trzeba było użyć wirtualnej techniki, by ją odtworzyć. I może głęboka mądrość bije ze słów owego młodzieniaszka z Alexanderplatz: Alles ist vorbei. Bo po niemiecku znaczy to nie tylko, że coś już było, ale też, że nigdy nie wróci.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.