Nić widmo ******
Popatrzcie despoci: oto zmierzch bogów. Przynajmniej w sztuce. Kobiety znalazły na was sposób. Nie wystarczy im już pozycja szyi, która kręci głową. Ani siły roboczej, tworzącej wedle waszego projektu. Teraz będą grały na własnych zasadach i zburzą wasz spokój. Siorbanie, drapanie, chrupanie – te dźwięki zagłuszały „moment ciszy”, nie przystawały, gdy ekranowa para siadała pierwszy raz do wspólnego śniadania. W końcu będą mogły rozbrzmieć pełną symfonią. Jak genialna ścieżka dźwiękowa Jonny’ego Greenwooda, pełna i harmonii i niepokojów. Kompozytor z Radiohead stał się dla Paula Thomasa Andersona takim twórczym kompanem, jakim był Michael Nyman dla Petera Greenawaya. Jednym z filmów tamtego tandemu był „Kontrakt rysownika”. W „Nici widmo”, kolejnym wspólnym dziele Andersona, Greenwooda i Daniela Day-Lewisa, oglądamy przy pracy projektanta mody. Rysunki, szkice, tytułowa nić, ale przede wszystkim igły, przebijające fakturę materiału. O igły chodzi też w oryginalnym tytule „Phantom Thread”, o fantomowe poczucie, że wciąż trzyma się igłę w dłoni, nawleka nić, chociaż od wielogodzinnej pracy krawcowej mamy właśnie przerwę – jak wytłumaczono w branżowym londyńskim „Sight and Sound”. To idealny trop, by wejść w świat Reynoldsa Woodcocka, głównego bohatera filmu, którego nazwisko też nie jest oczywiście przypadkowe.
Fikcyjny projektant strojów dla wyższych sfer, zamieszkujący w rezydencji w stolicy Anglii w latach 50. XX wieku, wzorowany przez twórców m.in na postaci Cristobala Balenciagi, bazuje rzecz jasna na pracy krawcowych. Polega też na pedantycznej siostrze. Ale w splendorze pławi się sam. Kobiety zmienia jak rękawiczki, rezerwuje im role muz. Day-Lewis gra Woodcocka z charakterystyczną dla siebie perfekcją i skrupulatnością. Roztapia się w każdym zwyczaju, sposobie mówienia, chodzenia i patrzenia. To, wedle jego własnej zapowiedzi, ma być ostatnia postać w jego karierze. Ostatnia i dopracowana jak zwykle w najdrobniejszym szczególe. Zastanawiające, czy odejście z zawodu taką, a nie inną rolą, nie ma być znaczące także dla kinomanów. Day-Lewis gra kreatora, oddanego swojemu fachowi całkowicie. Despotę, podporządkowującego swojej pracy resztę świata.
Dyskusja, czy twórcom można wybaczać więcej w ich „życiu poza dziełami sztuki”, trwa od dawna, ale w ostatnich miesiącach nabrzmiała mocno.
I łączy się z drugim tematem filmu: wyswabadzaniem się kobiet z męskiej opresji. Świat Woodcocka zmienia kelnerka. Trudno o większą kliszę. Andersona to bawi, świetnie to ogrywa, a również czyni logiczną częścią fabuły. Imigrantka z Europy Wschodniej nie ma oporów, by przełamywać bariery skostniałej brytyjskiej socjety, nieświadoma fundamentalnych podziałów klasowych – robi w nich wyrwę. Vicky Krieps, nieznana szerszej publiczności aktorka z Luksemburga, sprawdza się w roli zauroczonej i rzucającej urok, a jednocześnie wybijającej się na niepodległość, nie schylającej głowy przed uświęconym porządkiem. Między Almą a Reynoldsem jest jeszcze wspomniana siostra, w perfekcyjnej, jak u Day-Lewisa, kreacji Lesley Manville. Jej udziałem nie będą już spodziewane fabularne oczywistości, ona stanie się coraz bardziej życzliwą obserwatorką zmiany. Żeby do niej doszło, muszą zostać odprawione pewnego rodzaju czary, trzeba sięgnąć po asortyment wiedźm, zbliżyć do natury, wykorzystać narastające znużenie tradycyjną koleją rzeczy. – Czy przyszłaś zrujnować mój wieczór? A może całe życie? – pyta w jednej ze scen Woodcock. Dialogi naszpikowane są podtekstami. Pytania o związki z głównym bohaterem można zadać nie tylko aktorowi, także reżyserowi i scenarzyście. On szyje swoje filmy na wielką miarę od lat. Odejście której „krawcowej” byłoby dla niego większą stratą – kostiumologa Marka Bridgesa, czy montażysty Dylana Tichenora?
Pozornie chłodny i sztywny film Andersona kryje w sobie emocjonalne pokłady z wielu pokoleń, wydarzeń i spraw. Jest otwarty na najdziksze interpretacje. O niektórych już wspomniałem, przy innych ważne jest nie tylko nazwisko głównego bohatera, ale też imię głównej bohaterki. Alma to znaczy dusza. Reżyser styka bohatera z duchami. Pojawiają się odniesienia m.in do „Psychozy” i „Rebeki”, a Hitchcock sąsiaduje z gotyckim romansem. „Nić widmo” to także bardzo erotyczny film, choć na ekranie widzimy ledwie pocałunek. Zamiast scen łóżkowych mamy zamawianie wystawnego śniadania w roli gry wstępnej. Kiełbaski jako finalną propozycję. Szparagi, gdy iskrzy. Stosunek do węglowodanów jako miernik satysfakcji seksualnej. Jako melodramat „Nić widmo” opowiada o miłości jako grze. Przynosi satysfakcję, gdy wygrywamy, gdy rekwizyty są pod naszą kontrolą. Kostiumom, koronkom, materiałom i sztuce szycia znawcy mogą poświęcić osobny esej. Zdjęcia reżysera zmysłowo oświetlają mistrzowską scenografię, odzwierciedlającą dystans epoki do ludzkiej potrzeby ciepła, jako źródła komfortu. Wszystko jest za to elegancko skrojone. Widz „Nici widmo” mimowolnie chłonie intrygę wyprostowany jak struna. Gdy staje się jasne, że to także komedia, można osunąć się w fotelu i podziwiać. Poznać nowy film Paula Thomasa Andersona od przewrotnej podszewki. „Nić widmo” to dzieło obustronne.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.