Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi *****
W„Ostatnim Jedi” mnóstwo jest ujęć i scen, którym najbliżej do ideału oryginalnej trylogii „Gwiezdnych wojen”. Fabuła rozwija się zupełnie inaczej, niż w przypadku poprzedniej części. W „Przebudzeniu mocy” mieliśmy imponujący początek, epickie wprowadzenie nowych bohaterów, teraz po pierwszej godzinie nie miałem jeszcze czym się zachwycać, ale im bliżej scen finałowych, tym bardziej chyliłem czoła przed wizją Riana Johnsona, twórcy, którego poprzednie filmy („Looper”, „Niesamowici bracia Bloom”) niespecjalnie mi się podobały. Jako twórca ósmej części „Gwiezdnych wojen” jest niemal bezbłędny. Pomaga to, że Disney, który odpowiada teraz za Lucasfilm, nie grzeszy już jak producenci trzech części z przełomu wieków. Odległa galaktyka nie jest pokazywana infantylnie, nie brakuje mroku, a nowe postaci, potencjalni sprzedawcy zabawek, nie są wprowadzani tak nachalnie jak Jar Jar Binks. Kulisty robot BB-8 znów pełni ważną rolę i jest coraz zabawniejszy, szczególnie w wątku z kasynem i grą na automatach. Menażeria z wyspy Luke’a Skywalkera budzi podziw i uznanie dla pomysłowości animatorów (mleko wydojone z kosmicznego słonia morskiego) a także dla sposobu budowania pozytywnego przesłania w oparciu o czarny humor (niedoszła kolacja Chewbaki). A są jeszcze zachwycające kryształowe liski.
Żaden z bohaterów sagi nie doczekał się takiej metamorfozy, jak Luke Skywalker, tytułowy „Ostatni Jedi”. Mark Hamill udźwignął to zadanie podwójnie: jedno spojrzenie pełne charyzmy było całym jego występem w „Przebudzeniu mocy” i wystarczyło za wyrazisty finał. Tym razem scen z jego udziałem jest mnóstwo, budują osobny, niezwykle ważny w całej opowieści plan. Aktor tworzy pełnokrwistą postać, o co w blockbusterach nigdy nie jest łatwo. Tym większy podziw, jeśli prawdą jest, że Hamill po przeczytaniu scenariusza powiedział, że fundamentalnie nie zgadza się z każdym wyborem, którego dokonano dla Luke’a Skywalkera, ale zrobi wszystko, by zrealizować zaproponowaną wizję, bo na tym polega jego praca.
Tak jak Hamill świetnie odnalazł się w sytuacji, w której nie jest już, jak powtarza pieszczotliwie Yoda, „młodym Skywalkerem”, a oczekuje się, że będzie kolejnym mistrzem Jedi, tak twórcy ósmej części poradzili sobie z rzeczywistością, która otacza fanów wybierających się do odległej galaktyki. „Gwiezdne wojny” otoczone są coraz większą liczbą kosmicznych seriali kinowych z superbohaterami, a w czasach mediów społecznościowych gwiazdom Hollywood trudniej zbudować status, jaki pracował na rzecz np. Harrisona Forda. W tym roku „Blade Runner 2049” przypomniał o potędze charyzmy aktora, w „Gwiezdnych wojnach” jego Hana Solo już nie ma. Scenarzyści nie przemienili jednak sagi w slashera, byśmy zastanawiali się, kto będzie następny, uwydatnili za to cechy postaci wprowadzonych w „Przebudzeniu mocy”. Najlepszy jest Poe, bo Oscar Isaac ma urodę i energię zawadiackich bohaterów, którzy budowali kino Nowej Przygody. Najistotniejsza pozostaje Rey, to dzięki postaci Daisy Ridley znajdziemy się w samym sercu kolejnej rozgrywki pomiędzy władzą a Rebeliantami.
Wbrew obawom, które budziły się po poprzednim epizodzie, nie będzie to powtórka ze starcia jasnej i ciemnej strony mocy. Dobro i zło nabiorą więcej odcieni, staną się jeszcze mniej jednoznaczne. Im niuansów więcej, tym Adam Driver lepiej sprawdza się w roli Kylo Rena. Kiedy Najwyższy Wódz Snoke wydaje rozkaz: „zdejmij tę głupią maskę”, twórcy przyznają, że dziś nie ma sensu powielanie Dartha Vadera. Podobnie jak rozbudowywanie kolejnych bohaterów. Postaci Laury Dern i Benicio Del Toro zyskują na swej epizodyczności. I nie zabierają czasu Carrie Fisher. Pamięci ekranowej księżniczki Lei dedykowano cały film. Pierwsze „Gwiezdne wojny”, które we Wrocławiu możemy zobaczyć w Imaksie. Rozmach robi wrażenie.
Ciekawe jak, na pomysły Riana Johnsona, zareagują fani. Czy wszyscy będą tak entuzjastyczni, jak dziennikarz „Wired” - zachwycony, że „stare przysięgi już się nie liczą, rodzinne więzi są przecinane na pół mieczem świetlnym, a dawny farmer zmaga się z kryzysem egzystencjalnym”. Brian Raftery porównuje 152-minutowy film (najdłuższy w historii sagi) do „ogniska za gazylion dolarów, w którym płoną ukochane zabawki z dzieciństwa, a my upajamy się dymem”.
Są też momenty otrzeźwienia. Pierwszy Porządek, któremu przewodzi Snoke brzmi znajomo. Podobnie jak jego dążenie do przejęcia pełnej kontroli nad każdym rodzajem władzy i chęć całkowitego zduszenia oporu.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.