Największy rywal „Twojego Vincenta” do Oscara już w kinach [RECENZJA]
Jeśli „Twój Vincent” przegra Oscara, to właśnie z „Coco”. I będzie to przede wszystkim rodzaj hołdu dla kultury meksykańskiej.
Europejska, a dla nas przede wszystkim wrocławska, pionierska malarska animacja może przegrać Oscara z kolejną superprodukcją Pixara. Nie ze względu na kolejny przełom w komputerowym rysowaniu, ale z uwagi na piękno meksykańskiego folkloru. Wypełnia on „Coco” na każdym poziomie, z imponującą pomysłowością. O ile „Twój Vincent” jest opowieścią o przebudzeniu prawdziwego artysty i jego determinacji, o pewnym wewnętrznym przymusie, bez którego geniusz van Gogha nie objawiłby się światu, to „Coco” jedynie inspiruje się historiami meksykańskich twórców i wątkiem artystycznego powołania rozpoczyna opowieść.
Animacja Pixara jest pełna piosenek, opowiada o miłości do muzyki. Uczucie to przepełnia jej głównego bohatera Miguela. Chłopiec musi kryć się ze swoją pasją, bo w jego rodzinie, od pokoleń zajmującej się produkcją obuwia, muzyka jest zakazana. Wszystko przez ojca tytułowej bohaterki, który miał porzucić kobiety swojego życia właśnie dla gitary. W „Coco” nie ma prostych morałów, nie kończy się na dyskusji: co ważniejsze – rodzina, czy kariera. Akcję filmu nieprzypadkowo wpisano w jeden z najbardziej malowniczych meksykańskich zwyczajów: El dia de muertos, dzień zmarłych. Przy okazji można się długo zastanawiać i nie znaleźć przekonującej odpowiedzi na pytanie: dlaczego Disney nie zechciał wprowadzić filmu w Polsce przed 1 listopada. Pasowałby idealnie.
Specyficzna fiesta z okazji dia de muertos, znana kinomanom chociażby z sekwencji otwarcia ostatniego Bonda, istnienie równoległych światów zmarłych i żywych, pośmiertne perypetie sław meksykańskiej kultury, zwierzęcych przewodników po tamtej stronie – to są rzeczy, które w „Coco” pokazano przepięknie. Zapierają dech, wzruszają lub bawią.
Zastrzeżenia, podobnie jak w przypadku „Twojego Vincenta”, miałem do scenariusza, fabularnej przewidywalności. Momentami film mnie po prostu nużył, powielał znane z wcześniejszych produkcji Pixara schematy. Dotknęło to również części muzycznej, niezwykle istotnej dla historii głównego bohatera. Oprócz piosenek i nawiązań do klasyki muzyki meksykańskiej w ilustracji Michaela Giacchino, mamy muzykę podkręcającą tempo, już niestety nie tak zaskakującą jak w „Odlocie”, czy we „W głowie się nie mieści”. Giacchino doczekał się swojego sobotwóra w animowanej warstwie filmu - jego rysy nosi dyrygent orkiestry z sekwencji koncertu. Są też inne postaci, które można łatwo rozpoznać – z Fridą Kahlo na czele. Sztukę Fridy przetworzono w filmie w bardzo interesujący sposób. „Coco” jako opowieść o pamięci, uświęcaniu tradycji, o tożsamości, ciekawie koresponduje z dziełami Kahlo.
Piękno animacji Lee Unkricha w wielu scenach olśniewa i urzeka. „Coco” czyni folklor popkulturowym złotem, miasteczko wzorowane na Gunajuato staje się urzekającą metropolią z zaświatów, a w postaci zbudowane z czaszek i kości tchnięto tyle życia, że nie sposób przestać za nimi tęsknić. Spełni się życzenie z piosenki, która jest motywem przewodnim muzycznej animacji: zapamiętamy bohaterów „Coco”.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.