Od narkomana do double ironmana. Rozmowa z Jerzym Górskim
Jerzy Górski: Od razu na wstępie chciałem powiedzieć, że te zawody, które wygrałem w 1990 roku to były najbardziej prestiżowe zawody jeśli chodzi o podwójny ironman. W środowisku triathlonowym i dziennikarskim mówiło się, że są to nieoficjalne mistrzostwa świata.
Przemek Gałecki: To ja będę upierał się, że mistrz świata. Pamięta Pan te zapach? Smak? Pierwszą myśl na mecie?
Tak. Ja ostatnie 10 kilometrów miałem kontuzję i właściwie szedłem do mety. Robiłem taki marszobieg. Zresztą drugi mój maraton to był w formie marszobiegu 6-8 minut biegu, 2 minuty marszu, a potem mi dwugłowy poleciał. Wiedząc o tym, że mam 59 minut przewagi nad drugim zawodnikiem to już wiedziałem, że jestem zwycięzcą i nawet na czworaka powinienem wygrać.
To przypomnijmy naszym słuchaczom o fenomenie double ironmana: 7,6 km pływania, 360 km na rowerze i podwójny maraton. Niewyobrażalny dystans i nie wierzę, że to nie jest tak, że na mecie, na początku czuje się tylko ulgę, że mogę stanąć, usiąść, odpocząć, nie boli.
Na początku nie, bo jest wielka radość i satysfakcja. Dopiero potem po paru godzinach jak już jest człowiek poza tą areną tych emocji są zupełnie inne relacje zewnętrzne. Szczególnie jak się usiądzie i wstaje to się czuje, że tu boli, tam boli. Te zawody nie wyczerpały mnie na przykład tak jak bieg na 100 mil. Ja robiłem to swoim tempem. Nie dałem się ponieść emocjom i pójść na maksa. Wiedziałem, że jest to tak długi dystans, że trzeba robić swoje.
Zaraz dojdziemy do samego wyścigu. Łukasz Grass, który napisał Pana biografię "Najlepszy" mówi o Panu "Były narkoman, monarowiec, sportowiec, ironman. Człowiek, który upadł tak nisko, że już niżej się nie dało, ale również wspiął się tak wysoko jak wielu nigdy nie wejdzie". Zgadza się Pan?
Mi jest trudno o sobie mówić. Tak było w moim życiu, bo właściwie byłem nikim. Ważyłem 49 kilogramów jak poszedłem do Monaru i rzuciłem wszystko: heroinę, picie, palenie. Ta wolność, którą uzyskałem w Monarze i dodatkowo ten bieg, który poznałem zaczął mnie wzmacniać. Właściwie można powiedzieć, że zacząłem ćpać na nowo to życie, takie zupełnie inne. Inne emocje. Zobaczyłem, że nie mam tego przerobionego, że to co mi zaproponowali jest fantastyczne. Zobaczyłem, że ja też wiele rzeczy potrafię, potrafię się uczyć, biegać.
A jak to się zaczęło w Głogowie? Miał Pan 15 lat. Jak to się dzieje, że 15-latek zaczyna brać wszystkie możliwe narkotyki: klej, morfina, kompot, czyli polska heroina.
Oczywiście to były zupełnie inne czasy, ale to nie ma znaczenia. Dzisiaj jest podobnie. Ludzie młodzi szukają jakiejś aspiracji, swojego pomysłu na życie. Jeśli nie mają jakiejś ścieżki wyrobionej dobrze to są podatni na wszystko to, co koledzy pokazują, mówią. Ja bardzo chciałem być hipisem, bo gdzieś tam w gazecie zobaczyłem zdjęcia z Woodstocku z 1969 roku. Poznałem starszych kolegów, którzy mieli długie włosy. Ja chciałem być taki jak oni i przy okazji zacząłem brać narkotyki. Nikt mi nie mówił jakie konsekwencje będą z tego.
Ale matka płakała.
No tak płakała, ale to wtedy kiedy ja już byłem uzależniony bardzo mocno i już produkowałem heroinę. Ona właściwie pogodziła się z tym stanem, licząc, że ja spróbuję coś robić. Ja mało robiłem w tym kierunku. Ciągle byłem uzależniony. Byłem za słaby, żeby poradzić sobie tak na żądanie albo prośbę mamy. Po prostu chciałem grzać i grzałem. Bałem się głodu. Ciągle myślałem tylko o towarze, żeby mieć dziś i na jutro.
Do lat osiemdziesiątych praktycznie Pana życie składało się tylko z ciągów narkotykowych, pobytów w więzieniach i szpitalach psychiatrycznych... To strasznie daleka droga do sportu...
To jest czas gdzie w Polsce nie wolno mówić o narkomanii. Leczyli tylko i wyłącznie w szpitalach psychiatrycznych. Dopiero Marek Kotańskim kiedy zaczął opowiadać, że u niego w ośrodkach Monaru jest wolność, że nie ma lekarzy, nie ma tego co się kojarzy z psychiatrykiem czyli przymusowych, narzuconych rzeczy. W każdym momencie możesz odmówić i wyjść na wolność. Jesteś wolny, Ty wybierasz. To mnie bardzo pociągnęło. Ja po tych 14 latach wiedziałem, że jestem w niewoli, ale nie miałem sił, żeby to przerwać. Dopiero Marek mnie zainspirował i dwójka moich znajomych, których spotkałem jak byli na przepustce w Monarze: uśmiechnięci, nie ganiający towarem, nie mających problemu.
fot. R. Palka, kadr z filmu "Najlepszy"
O Marku Kotańskim pierwszy raz usłyszał Pan w więzieniu.
W areszcie śledczym, ale to też więzienie. Tam usłyszałem o ośrodku Sokolniki, o tej wolności, że ludzie leczą się sami, nie ma lekarzy. Jest szkoła, jest sport.
Tam sport, trening jest formą terapii.
Akurat w moim ośrodku na Jarzębinowej we Wrocławiu jest również bieganie. Wszyscy niezależnie od statutu kiedy dzwon wybił o godzinie 18:00 biegliśmy do Parku Południowego i z powrotem. Jeśli ktoś miał ochotę dalej więcej, w zależności od statutu w jakim był czy był w nowicjacie, czy był monarowcem czy domownikiem, mógł sobie wychodzić i dłużej biegać. Mnie to pochłonęło tak, że do dzisiejszego dnia to jest.
Od początku?
Nie, ja się bardzo źle czułem, bo byłem tylko trzy dni na odtruciu. Ja ważyłem 49 kilo. Było wrakiem człowieka. Gdzieś około 1700 metrów przeszedłem, przebiegłem, na końcu się doczołgałem. Krew ze mnie wybuchła, byłem bardzo słaby. Z każdym następnym razem stawałem się jednak coraz mocniejszy, coraz lepiej mi szło, coraz więcej biegałem. Właściwie całe moje życie, wszystkie cele, które sobie postawiłem to w trakcie wysiłku.
Moment przełomowy w Pana życiu, to okładka ze „Sportowc" z 1984 był na niej Antoni Niemczak, który wygrał maraton wiedeński. Panowie nawet później się spotkaliście we Wrocławiu.
Właściwie wszystko to co nowe to tutaj we Wrocławiu na Krzykach się zaczęło. Ten pierwszy bieg o którym wspomniałem, potem następne i gdzieś dopadła mnie wspomniana przez Pana okładka. Ja już wtedy biegałem. Antoni Niemczak zainspirował mnie do sportu. Do wolności zainspirował mnie Kotański, a do sportu on. Poszukałem skąd on jest i okazało się, że ze Śląska Wrocław. Kto jest jego trenerem? Jan Fus. To niedaleko na Krzykach jest hala i zaczałem drążyć sprawę w ten spósób, że udałem się na halę. Poznałem najpierw trenera, a potem poznałem Antka. On od razu mnie wziął do domu tak jakbym był członkiem rodziny.
A skąd się wziął triathlon? To była droga do celu jakim było zdrowie czy już wtedy pojawił się taki instynkt sportowca i rywalizacji?
Chyba to wszystko co na końcu. Nie mówiło się o zdrowiu, tylko instynkt wojownika. Chciałem coś zrobić, udowodnić sobie. Magię triathlonu zobaczyłem w biuletynie - pokonanie w trzy dni całej wyspy triathlonowej. To mnie gdzieś zaczęło kręcić. Myślałem, że ja umiem pływać, a okazało się, że pływam motylo-koniem jak wszyscy, którzy nie są po pływaniu. Zacząłem kształtować pływanie, jeździć na rowerze. Jadąc dookoła Polski miałem okazję po raz pierwszy wystartować w triathlonie i to już wiedziałem, że jest moje.
fot. R. Palka, kadr z filmu "Najlepszy"
Dobrze, ale od pomysłu "będę triathlonistą" do startu w double ironmanie, zawodach morderczych, które mało kto kończy, to strasznie daleka droga.
No tak. To sześć lat było. Kiedy wystartowałem w biegu na 100 mil w Squaw Valley, kiedy wystartowałem potem w podwójnym ironmanie, to wszystko uknął właśnie Antek Niemczak. On uważał, że ja nie mogę mieć prostych rzeczy. Wszystko musi być trudne, bo to jestem ja i zgadzam się.
Ja też jestem z wieloboju. Nie triathlon, a pięciobój nowoczesny. Mistrzem świata nie byłem, ale medale mistrzostw Polski, Europy i świata mam taki woreczek. Jak ludzie pytali mnie czemu trenuję tak chory, ciężki sport to mówiłem, że to jest świetny sport, bo wystarczy mieć tylko do niego talent do pracy. W Pana przypadku też tak było?
Przede wszystkim praca. Triathlon ma taką zasadę, że czym gorzej to lepiej. On jest tak magiczny, że mogę sobie wskoczyć do jeziora i popłynąć, ja mogę wyjść na rower i sobie pojechać, mogę wyjść do lasu i pobiegać. Ta wszechstronność jest magiczna. Ja to mogę robić i to mnie pociąga. Pięciobój ma oczywiście i wytrzymałościowe i techniczne rzeczy, to jest piękna dyscyplina sportu, wspaniała. Moim zdaniem jedna z lepszych na świecie.
A pięcioboiści tak mówią o triathlonie więc teraz będziemy sobie słodzić.
Ja stwierdzam to co czuję. Ja chciałbym być pięcioboistą, ale nie miałem takiego marzenia, nie cisnęło mnie. Mnie cisnął ultraman na Hawajach i klasyczny triathlon.
Na koniec. Z perspektywy tych kilkudziesięciu lat Pan żałuje tych lat w nałogu czy bez tego nałogu nie byłoby Górskiego, sportowca, mistrza?
Bez tamtego życia nie byłoby tego. To wywodzi się jedno z drugiego. Tak wyszło w moim życiu i po prostu tak jest. Niczego nie żałuję. Jestem w tym miejscu w którym jestem, jestem szczęśliwy. Sam sobie pracę stworzyłem, po prostu sam się nauczyłem, wyszkoliłem, ukończyłem różne rzeczy. To był mój pomysł na życie.
POSŁUCHAJ CAŁEJ ROZMOWY:
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.