„Pewnego razu w listopadzie” – wywiad i recenzja
Andrzej Jakimowski mówi, że w sobotę 11 listopada wreszcie odpocznie. W ostatnich latach zawodowo brał udział w Marszach Niepodległości. Zaczęło się w 2013 roku, gdy wraz z ekipą filmował przemarsz narodowców przez centrum Warszawy. – To miały być zdjęcia dokumentalne, których użyjemy w projekcie fabularnym o wzmożeniu ruchów nacjonalistycznych w Europie. Tego roku kręciliśmy też m.in w Berlinie, Dreźnie i Londynie – opowiada nam Jakimowski. – Nie spodziewaliśmy się, że tego dnia dojdzie do zamieszek. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, nacjonaliści zaatakowali squat, przy biernej postawie policji. Film, nad którym wówczas pracowałem nie powstał, ale te ujęcia nie dawały mi spokoju. Sceny, które wówczas zarejestrowaliśmy stały się kluczowe w nowym scenariuszu, „Pewnego razu w listopadzie” – dodaje reżyser.
W nowym filmie autor „Sztuczek” opowiada o studencie prawa, który opiekuje się w Warszawie matką, bezrobotną nauczycielką, eksmitowaną z mieszkania w kamienicy. Scena, w której główny bohater zostaje rażony paralizatorem na komisariacie nie jest komentarzem do sprawy Igora Stachowiaka, ale reżyser podkreśla, że niczego w filmie nie wymyślił, wszystko jest poparte dokumentacją.
Andrzej Jakimowski nie zgadza się z opinią jednego z recenzentów, że nacjonalizm jest w Polsce problemem marginalnym. – To jest zdanie naiwne. Neofaszyzm, czy neonazizm być może nie są tak palącym, czy rozległym problemem. Ale nacjonalizm ma ogromny potencjał. Marsz niepodległości jest największą nacjonalistyczną imprezą w Europie. Nie należy lekceważyć nacjonalizmu, to niemądre, nieobliczalne. Może spowodować dalekosiężne konsekwencje. Lekceważenie jest najgorszą rzeczą, jaką można zaproponować, stykając się z problemem nacjonalizmu – mówi w wywiadzie reżyser „Pewnego razu w listopadzie”.
POSŁUCHAJ CAŁEGO WYWIADU Z ANDRZEJEM JAKIMOWSKIM:
To nie jest udany film. Ale chciałbym, żeby miał w polskich kinach jak najliczniejszą widownię. Na czym polega ten paradoks?
Na dyskusji, którą „Pewnego razu w listopadzie” może obudzić. Nie ze względu na walory filmowe, ale ze względu na tematy, których dotyka. Andrzej Jakimowski jako pierwszy w najnowszym polskim kinie postanowił je poruszyć. Historia studenta prawa, który opiekuje się eksmitowaną na bruk z warszawskiej kamienicy matką, ma swoją kulminację podczas marszu narodowców 11 listopada, gdy brutalnie, przy biernej postawie policji, zaatakowano antyfaszystowski squat.
Znakomicie, że o przyczynach i konsekwencjach eksmisji głównej bohaterki dowiadujemy się nie wprost, ale oszczędność tego portretu zrymowano z dosłownymi wykładami, m.in o tym jak polski system prawny sprawnie odziera obywateli z praw człowieka. Świetnie, że cała opowieść zmierza do wybuchu osadzonego w rzeczywistych wydarzeniach, ale źle wybrzmiewają historie mieszkańców squatu Przychodnia, a spotkanie twarzą w twarz ze znajomym, który okazuje się nacjonalistą wypada wręcz groteskowo. Wątek przyjaźni człowieka i psa wyprowadza głównego bohatera na ulice, pod prąd gwałtownej manifestacji, ale zostaje zestawiony z mniej wiarygodnymi scenami nawoływania z piwnicznego okienka. Grozy, którą oddają dokumentalne ujęcia ataku na squat, nie dźwigają fabularne wstawki. Pruderyjnie opowiedziany romans i grzeczność głównego bohatera – jego największym buntem jest zdjęcie czapki, gdy mama nie widzi – dopełniają wrażenia, że mamy do czynienia z filmem wyjętym z innej epoki. Ciepła, wrażliwa symbolika relacji międzyludzkich kontrastuje z grubszą, bardziej nachalną próbą opisania społecznych problemów – od scrollowania zdjęć i zapatrzenia w siebie studentki prawa po znieczulicę i chowanie się za służbami komornik sądowej. Sposób opowiadania nie pasował mi do dzisiejszych realiów, które pokazano zręcznie, za sprawą dokumentalnych ujęć Tomasa Rafy z marszu narodowców i wnętrz squatu przy Skorupki oraz rekonstrukcji pewnych jego elementów.
Pozytywny rodzaj patriotyzmu, proponowany przez Jakimowskiego, dbania o bliskich, o otoczenie, przeciwstawianie się znieczulicy, obojętności, nie został wyposażony w czysto filmową atrakcyjność. Udało się za to połączyć Agatę Kuleszę i Grzegorza Palkowskiego w ekranową rodzinę, styl Jakimowskiego znów dobrze uzupełnia muzyka Tomasza Gąssowskiego, siłą jest montaż wszystkich sekwencji z różnych marszów niepodległości – nie da się ich odróżnić, ma się wrażenie, że aktorzy byli na miejscu. Tym bardziej szkoda, że doklejone sceny nawoływania z wnętrza squatu burzą efekt.
Jest oprócz dokumentalnych zdjęć z marszu inny mocny akcent w filmie „Pewnego razu w listopadzie”. Student stawia policjantom żądania, chce wglądu do protokołu. Trafia do piwnicy, rna widok uniesionej pałki zaczyna śpiewać hymn. Policjant, słysząc „Jeszcze Polska nie zginęła” baranieje i krzyczy: „ty mnie w politykę nie mieszaj”. W tej jednej scenie, niestety nie najlepiej zagranej, kumulują się wszystkie nasze polskie zbiegi okoliczności: zabity policyjnym paralizatorem Igor Stachowiak, przemilczana śmierć Piotra Szczęsnego, powracająca w książkach, słuchowiskach, planowanych filmach tragedia Grzegorza Przemyka i jej niepokojący po latach wymiar bezsilności wobec zawłaszczonego przez jedną partię systemu. I jeden grzech, który rządzi nimi wszystkimi: złudzenie, zdaje się większości z nas, że można pozostać apolitycznym we wszystkich sferach życia.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.