Człowiek z magicznym pudełkiem *****
Lepsze jutro było wczoraj. Hasło, które sprejują na murze graficiarze z przyszłości w jednej ze scen, może posłużyć za streszczenie filmu, który jest dystopią z wątkiem miłosnym. To miłość daje jedyną nadzieję.
Na samym początku oficer narodowej służby bezpieczeństwa mówi, że będzie jak w klasycznym filmie z 1997 roku „Men in Black” – agenci zrobią pstryk maszynką i zwykły obywatel straci pamięć, będzie mógł zacząć życie od nowa. Na szczęście nie dotyczy to kinomanów, najnowsze udane polskie science-fiction nie jest nadrabianiem zaległości 20 lat po fakcie. Nie jest też niepotrzebną imitacją, gatunkowa konwencja służy twórcom za przemyślaną formę wypowiedzi.
Trudno się nie zgodzić z przerysowaną wizją Warszawy 2030 roku. Kox snuje uniwersalne wizje świata przyszłości, w stylu orwellowskim, z ludźmi podłączonymi do jednego systemu, dodaje do tego odrobinę polskiej politycznej satyry, z narodowymi demonami, wizją zarządzania strachem i przepaścią po dwóch stronach Wisły. Przetrwa moda na burgery, dalej dadzą się zauważyć w metrze czapeczki w barwach Legii.
Radio, dzięki któremu główny bohater przenosi się w czasie między 2030, a latami pięćdziesiątymi XX wieku, jest tytułowym magicznym pudełkiem. Bodo Kox oddaje hołd teatrowi wyobraźni, faszeruje nas prześmiesznymi spostrzeżeniami na temat tego, dokąd zmierzamy, ale jednocześnie podpowiada, co nas może uratować. Oprócz wyobraźni – miłość. Dlatego „Człowiek…” jest przede wszystkim love story. A skoro, nieprzypadkowo, pomost w czasie prowadzi do lat zimnej wojny i opresji ze strony ówczesnej bezpieki, to sięgnąć można po kostium, który przywoła inną wspaniałą konwencję gatunkową: kino noir.
Odwraca się jedynie porządek damsko-męski. Adam jest momentami jak panna w opałach, a podrywana przez niego Goria będzie musiała przejąć inicjatywę i to ona odpowiada rysowi bogartowskich bohaterów: cyniczna twardzielka z kruchym wnętrzem. W rolach głównych oglądamy Piotra Polaka i Olgę Bołądź. Wspaniały aktor teatralny wreszcie pojawia się na dużym ekranie, w roli cudownie delonowskiej, gdzie – jak sam mówi – bardziej się patrzy, niż kreuje. U swojego boku ma aktorkę popularną, zdolną do transformacji, po raz kolejny pozytywnie zaskakującą swoją skalą możliwości. Oboje zasługują na aplauz, ale w „Człowieku…” jest jeszcze jeden skarb. To Sebastian „Stanki” Stankiewicz. Jego twarz lalki zna każdy, kto ma w domu jakiś ekran. Albo z reklam, w których nie boi się żadnej szarży – bywał choćby baletnicą – albo z kabaretu, gdzie ma wyczucie czasu i żartu, a także z niezliczonych ról drugoplanowych, ostatnio w pokazywanym także w Gdyni „Amoku”. W „Człowieku…” Stankiewicz gra Bernarda – sprzątacza w korporacji, postać bardzo specyficzną. Jest w tej roli jak polski Jack Black i Robin Williams w jednym. Sebastian po raz pierwszy dostał kinową okazję, by zdradzić swoją skalę. Jest jednym z tych aktorów, którzy w Gdyni zasługują i na nagrodę i na uwagę innych reżyserów. Skoro tak lubimy szufladkować, to sprawdźmy, czy ten Dobry Donald z „Ucha prezesa” to nie jest przypadkiem polski Zach Galifianakis i Philip Seymour Hoffman w jednym. Ja w Stankiego wierzę, odkąd trafiałem na jego wyczyny z formacją Moustache Film. To czysta przyjemność, patrzeć jak się rozwija, mam nadzieję, że rola Berniego będzie tylko etapem. Szczególnie, że zabawnie kojarzy się z tytułem znakomitego filmu ze wspomnianym Jackiem Blackiem w roli głównej. Reżyserem „Berniego” był Richard Linklater – jeden z najważniejszych twórców amerykańskiego kina niezależnego. Bodo Kox to jeden z najważniejszych twórców polskiego kina off-owego. W „Człowieku…” widać, że ten rodowód bardzo pomaga, gdy trzeba zrobić pomysłowy film dla szerokiej publiczności. Da się utrzymać napięcie i nasycić wykreowany świat mnóstwem aluzji. Jedne będą czytelne dla byłych dziewczyn, inne dla kinomanów, niektóre dla konsumentów, a wszystkie razem tworzą spójny krajobraz. Jest w nim miejsce dla dziewczynki z orlim piórem (w tej roli córka Bodo, Róża, a po latach dama znana z niedawnego „Ederly” Helena Norowicz) oraz eksperymentatora-wynalazcy (Arkadiusz Jakubik jako Emfazy Stefański, wzorowany na prawdziwej postaci godnej pełnometrażowego filmu). Za ich sprawą i na ich oczach może rozegrać się miłosna podróż w czasie. To ona daje nam okazję, by pocieszyć się, że nawet jeśli lata stalinowskie okażą się pastelową pocztówką w porównaniu do tego, co nas czeka w techno-opresji niedalekiej przyszłości, to leci z nami Bodo. On nawet z „Krakowskiego spleenu” Maanamu zrobi maszynkę do żartu.
Czekając na wiatr, co rozgoni ciemne skłębione zasłony, dostajemy nostalgiczne science-fiction. Znany z żartobliwego tonu wypowiedzi reżyser, ma cechę prawdziwego królewskiego błazna: bywa śmiertelnie smutny, za lawiną sucharów idzie wisielcza puenta i melancholijne zawieszenie. Ten ton przenika na całego „Człowieka z magicznym pudełkiem”.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.