Strefa Południa i Robert Johnson w RWK [SŁUCHAJ OD 20:00]
Po pierwsze - jego kompozycje (ale nie nagrania) są po prostu znakomite. W czasach, gdy Johnson żył, nie było wideoporadników, radia na każdym kroku, ani wolnego dostępu do nagrań. Johnson nauczył się wszystkiego (prawie) sam. Był środek lat 30., bluesmani powoli przestawali być muzykami z przymusu (większość z tych pierwszych była po prostu ślepa albo stara - nie mogli pracować, a z czegoś trzeba było żyć) i zaczynali powoli wcielać się w role gwiazd. Ciężko było znaleźć inspiracje czy nauczyciela.
Po drugie - aktualność. Kilkadziesiąt lat po śmierci jednego człowieka jego nagrania nadal elektryzują. Artystów - bo ci ciągle sięgają po oryginalne kompozycje Johnsona oraz nas, słuchaczy, którzy wszelkich coverów słuchają z przyjemnością. Johnson ustalił tam muzyczne ramy, których artyści trzymali się przez ponad 15 lat (do czasu, gdy Muddy Waters zawędrował do Chicago). Nic lepszego pod względem kompozycji z tamtych czasów nie da się odnaleźć.
Po trzecie - umiejętności. Keith Richards kiedyś spadł z krzesła gdy dowiedział się, że w nagraniach Johnsona nie ma drugiego gitarzysty. Ciężko jest zagrać tak, jak robił to Johnson. A to przecież jest muzyka od prostych ludzi dla prostych ludzi, nie jazzowe skomplikowanie.
Po czwarte - slide, czyli wisienka na torcie bluesa. Wzięło się to od tego, że muzycy chcieli uzyskać lepsze brzmienie. Nie było ich stać na drogie gitary, więc musieli maskować ich kiepszczyznę. Najpierw rozbijali szklane butelki, potem wkładali szyjkę na palec i przesuwali po strunach. Dopiero później powstały dedykowane tulejki. Jednej z nich używał Robert Johnson.
Historia Johnsona nie byłaby pełna, gdyby nie fakt paktu z diabłem. Bluesowy świat nie rości sobie praw do pierwszeństwa pieczętowania cyrografu - ale wykorzystuje ten fakt z nadobnością. Mówi się, że Johnson wyszedł na skrzyżowanie i w zamian za swoją duszę od diabła otrzymał wielki talent.
Nie zdziwiłbym się, gdyby diabeł chciał go pozyskać w swoje szeregi - Johnson miał na sumieniu wiele. Nieślubne dzieci, rozbite związki, alkohol i narkotyki, rozwalanie gitary po energetycznych występach (a trzeba nam wiedzieć, że jego kompozycje to był bluesowy hard rock!) - Johnson był artystą wielkiego kalibru. Przyjął to z dobrodziejstwem inwentarza. Żadnego paktu nie było. Johnson zniknął na dwa lata i pobierał nauki u innych bluesmanów by wrócić z przytupem.
Na sam koniec powiem, że jego nagrań nie słucha się z wielką przyjemnością. Johnson nie był wybitnym wokalistą.
Wybitny też nie był ten, kto nagrywał Johnsona. Na Południe przyjeżdżali jankesi, którzy chcieli zachować jak najwięcej muzyki folkowej (tak się wtedy nazywała). Zapraszali co bardziej utalentowanych muzyków - najpierw w celach zachowania kultury, potem trochę bardziej zarobkowych. Winowajcą dzisiejszej historii jest realizator dźwięku, który po nagraniu na taśmę wytłoczył winyle w złej prędkości - 78 obrotów zamiast 74. Dlatego przez ponad 70 lat słuchaliśmy jego nagrań w złej prędkości
W najbliższej Strefie Południa przyjrzymy się temu, co pozostało po Robercie Johnsonie. Do usłyszenia!
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.