Recenzja filmowa Jana Pelczara: Dunkierka ***
Christopher Nolan twardo wylądował na ziemi po nieudanym podboju kosmosu w "Interstellar". W "Dunkierce" ogranicza narrację, skupia się na pokazywaniu z różnych perspektyw ewakuacji brytyjskich wojsk z francuskiego wybrzeża. Miesza plany czasowe, jakbyśmy jednak wciąż byli w nadprzestrzeni, gdzie można dokonywać podobnych skoków. Oglądamy dramatyczne wydarzenia z perspektywy lotników, dla których operacja trwała godzinę.
Z lądu - tu czekający na ewakuację żołnierze, do których nie pokazywany przez Nolana wróg mógł strzelać jak do kaczek, czekali długi tydzień.
Wreszcie z morza, gdzie zwykli obywatele popłynęli na ochotnika, by ratować żołnierzy. Trwało to cały dzień.
To zakończona happy endem operacja z użyciem prywatnych łodzi i jachtów mogła budzić wśród polskich kinomanów największe emocje. Po seansach "Dunkierki" widzowie pisali, że idą na marsz w obronie sądów "zarażeni determinacją", pewni, że "damy radę i my". I faktycznie, Nolan mistrzowsko gra na emocjach, buduje film na ciągle rosnącym napięciu, które w finale ma przynieść oczyszczenie. Tyle że jednocześnie tworzy fałszywe dzieło sztuki, udaje kino wojenne, jakiego jeszcze nie było, ale dostarcza znajomy ładunek powodów, by sięgnąć po chusteczkę lub zacisnąć pięść w geście triumfu. Jedna z największych nierozwikłanych zagadek II Wojny Światowej służy za tło do pompowania patosu.
Kto nie da się nabrać, nie popłynie z falą emocji, może łatwo dostrzec zabiegi, na których oparł się twórca "Mrocznego rycerza" w filmie o mrokach wojny. Konstrukcja fabularna wspiera się nie na dialogach i czytelnej ekspozycji postaci, ale na symfonii Hansa Zimmera. To oś filmu, przypomina sposób w jaki na brzmieniu buduje swoje kino Paul Thomas Anderson. O ile jednak w "Mistrzu", czy w "Aż poleje się krew" podniosła muzyka przykrywa równie gęstą narrację, u Nolana pod spodem mamy już jedynie obrazy. Hoyte van Hoytema, dostrzeżony przez największych twórców kina po rewelacyjnych zdjęciach do "Szpiega" z Garym Oldmanem, dał "Dunkierce" operatorskie arcydzieło, porównywane z miejsca do oscarowych ujęć Janusza Kamińskiego z "Szeregowca Ryana". Tyle że Hoytema nie wrzuca widzów aż tak na pierwszą linię ognia, co buduje nawet ciekawszy dystans. Nie mogę darować ekipie od postprodukcji, że zepsuła operatorowi dwie sekwencje, przepuszczając do bólu sztuczne efekty wizualne, w scenie morskiej panoramy i lądowania po stronie wroga.
Iluzja makiety przypomina, że sam zamysł inscenizacyjny okazał się fałszywy. Oglądamy kino wojenne bez pokazywania wroga. Bohaterowie, niczym w kinie katastroficznym albo w filmach o nadludzkich potworach, muszą uciec przed śmiercionośnym żywiołem. Obserwujemy ich w różnych sytuacjach. Na rozmaite sposoby starają się ocalić własne życie lub ryzykują siebie dla innych. Nie poznajemy ich najpierw z bliska, wszystkiego dowiadujemy się z fragmentów rozmów, domyślamy z reakcji, gdy są już na linii ognia. Wspaniały zamysł, ale zmarnowany, bo Nolan i tak zmierza do znajomych wniosków - apoteozy dobrych intencji, uwznioślenia bohaterów. Kenneth Branagh, Tom Hardy i Mark Rylance żegnają się z widzami ze łzami w oczach. "Dunkierka" tylko udaje oszczędne, jest kinem nadmiaru. Zaczyna się jak coś wizjonerskiego, kończy jak każdy kiczopatetyczny Nolanotwór.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.