Recenzje Iana Pelczara: Sieranevada ******
Prawie rok od polskiej premiery na Nowych Horyzontach i ponad rok od światowej w Cannes musieliśmy czekać na pojawienie się filmu rumuńskiego reżysera Cristiego Puiu w kinowym repertuarze. Skoro nareszcie jest, to nie ważcie się go przegapić, bo ważniejszego i celniejszego filmu może w tym roku w kinach nie być. Nie znaczy to, że „Sieranevada” to kino doraźne, raczej uniwersalne. Traktujące o ludziach i relacjach nam współczesnych, ale nie na tle konkretnych wydarzeń. „Sieranevada” opowiada o rodzinie, o jej spotkaniu, a przy okazji o społeczeństwie. Puiu patrzy i na jednostkę i na zbiorowość, otwiera widza na całą gamę skojarzeń, analiz, porównań.
Inspiracją była tradycyjna kolacja, na której zebrała się rodzina reżysera, czterdzieści dni po śmierci jego ojca, w 2007 roku. Liczyć się miał symboliczny gest, nie tradycja – zastrzegał Puiu. Przeważyły jednak, jak dodaje reżyser, „operetkowe rozrachunki”. Stąd pomysł na film „o rytuale uczczenia pamięci po zmarłym, który nijak się ma do tej pamięci”. Zawarto w nim także rozmowy o historii, dyskusje o epoce komunistycznej, czy teoriach spiskowych wokół 11 września. Cristi Puiu spójnie połączył w całość rozmowy przy stole, w kuchni, na schodach i dookoła mieszkania, można ulec wrażeniu, że oglądamy korowód ustawionej improwizacji, albo dokumentalny zapis prawdziwej stypy. To także zasługa zdjęć Barbu Balasoiu, który prowadzi kamerę, jakbyśmy zaglądali przez ramię i podsłuchiwali bohaterów. Patrzeć możemy na „Sieranevadę”, jak na popularny obecnie serial „Opowieść podręcznej” – w podwójnie aktualnym, metaforycznym kontekście: krajowym i światowym. Możemy też znaleźć wiele przenikliwych, psychologicznych prawd w portrecie dosłownym: życia rodzinnego. Mimochodem dowiadujemy się wielu intymnych spraw, dotyczących bohaterów, niczym przypadkowi goście na rodzinnym spotkaniu powoli uczymy się, jakie są relacje między pozostałymi uczestnikami. Mimi Branescu w głównej roli syna zmarłego, wydaje się być alter ego reżysera, jego żonę zagrała Catalina Moga, siostrę Judith State, wdowę Dana Dogaru, jej siostry Ana Ciontea i Tatiana Lekel, a w tego, który ma włożyć garnitur zmarłego i zapewnić mu przejście do nieba, wcielił się Marin Gregore. Jest jeszcze młoda kuzynka, którą gra Ilona Brezoianu i jej serbska, półprzytomna, przyjaciółka – Petra Kurtela oraz mąż jednej z ciotek, awanturnik, grany przez Sorina Medeleniego. Ich role trudno nazwać kreacjami, tak są wiarygodne i tak doskonale się uzupełniają.
Wszystko dzieje się w wirtuozersko obserwowanej przez kamerę zamkniętej przestrzeni, w korytarzu rozkładowego mieszkania i w kolejnych pokojach, do których drzwi wciąż się otwierają, a za chwilę z trzaskiem zamykają. Momentami kinoman może mieć wrażenie, że ktoś dopisał listę dialogową i wątki fabularne do oscarowego „Tanga” Zbigniewa Rybczyńskiego. Nawet pojedyncze sceny plenerowe działają klaustrofobicznie: kręcone są na zatłoczonych ulicach, ściany domów uginają się od kabli, anten, szyldów, samochody parkują na każdym wolnym kawałku chodnika, wszyscy krążą w kółko, polując na miejsce, wloką się za dostawczymi samochodami, które zajmują, zwężoną przez niedokończone roboty drogowe, jezdnię. Scena z parkingową ciasnotą z początku filmu znajduje swoją klamrę w parkingowej kłótni bliżej finału. Na takim spalaniu się, walce o banały, tracimy kawał życia. Inny potężny fragment pochłaniają nam kłótnie o historyczne, dziejowe sprawy, bywamy kategoryczni, choć znamy jedynie wycinek rzeczywistości albo łatwo podważamy wszystko, ulegając pewnym manipulacjom. Takim zabiegiem jest też tytuł filmu. Reżyser tłumaczy się z niego tak: „„Sieranevada” pobrzmiewa westernem, mimo iż nie powstał żaden znany western o takim tytule. Kojarzy się ze śniegiem i z innym językiem, z hiszpańskim, z melodią tego języka. „Sieranevada” ładnie brzmi. Przywodzi na myśl pokryte śniegiem łańcuchy górskie, przypominające komunistyczne bloki, łańcuchy bloków z jasnego kamienia”. W mieszkaniu z takiego bloku siedzimy przez trzy godziny, nie ruszamy się, siedzimy jak zahipnotyzowani, przeżywamy katharsis, czujemy się nie jak w kinie, a na autentycznym zjeździe rodzinnym. Cristi Puiu ma zmysł obserwacji, słuch absolutny i umiejętność inscenizacji. Rodzina jest przekleństwem i nadzieją, zniewoleniem i azylem jednocześnie.
Tegoroczny laureat literackiej nagrody imienia Zbigniewa Herberta, Breyten Breytenbach, który spędził dziewięć lat w więzieniu w RPA, z czego siedem w izolatce, powiedział „Rzeczpospolitej”,
że chociaż polityka poróżniła go z rodziną, która popierała apartheid, to niezależnie od tego, jak bardzo byliby skłóceni, zawsze potrafili się spotkać przy wspólnym stole, nigdy nie doszło do zerwania kontaktów. Cristi Puiu pokazuje w „Sieranevadzie”, że czasami powody kłótni są dużo bardziej błahe, za to reakcje niewspółmiernie gwałtowniejsze. „Prędzej, czy później okazać się może, że więcej nas łączy, niż dzieli”, jak mawia Breytenbach, ale krzyczymy głośno, jak bohaterowie Puiu. Spotykamy się, by stało się zadość tradycji, bo „wychowała nas ta sama ziemia, kultura, język”, jak mawia Breytenbach, ale zamiast na spotkanie, jego powód i cel, nastawieni jesteśmy na samych siebie i nasze zatargi z pozostałymi, jak bohaterowie Puiu. Nowy film autora „Śmierci pana Lazarescu” pokazuje, jak uparci stajemy się w sporach, jak bardzo chcemy dowieść swoich racji, zapominając przy okazji, jak subiektywna potrafi być prawda. Pamięć zawodzi, interpretacja bierze górę, a religijny rytuał trwa ponad wszystkim.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.