TWIN PEAKS ****** [CZYTAJ I OGLĄDAJ]

Jan Pelczar, BT | Utworzono: 2017-05-26 07:31 | Zmodyfikowano: 2017-05-26 07:31

W dniu, w którym powrócił „Twin Peaks”, odszedł Zbigniew Wodecki. Polski muzyk i wokalista nagrał przed laty piosenkę „Chałupy”. – Przez przypadek, ale nie mam się czego wstydzić, bo to jest wspaniały pastisz. Co mogę poradzić, że większość odbierała go wprost – mawiał w wywiadach. Pastisz, który stał się przebojem, to także przypadek kultowego serialu. Jakże inne obrazy stają nam jednak przed oczami, gdy słyszymy o Chałupach, i gdy wspominamy najbardziej jaskrawe sceny z Twin Peaks. Serial Frosta i Lyncha zaczął się od znalezienia w małym miasteczku zawiniętych w plastik zwłok młodej dziewczyny. Kolejnego wcielenia niewinności połączonej z wybujałą ponad purytański kraj seksualnością, kolejnego awatara Marilyn Monroe.

Prawie każdy zna pytanie: „kto zabił Laurę Palmer”. Zdecydowanie mniej osób pamięta, jaka jest odpowiedź.

Pierwszy sezon można było jeszcze oglądać wprost, jako niepokojącą mieszankę thrillera, społecznego portretu prowincji, telenoweli i kryminału. W drugim sezonie coraz więcej było wypraw do snów, alternatywnych rzeczywistości, w kosmos, do czerwonego pokoju i do czarnej chaty. Zagadka kryminalna została rozwiązana wcześniej niż w połowie, rozwiązana na prośbę producentów. Mimo to oglądalność spadała. To dlatego ćwierć wieku temu nie było już kontynuacji.

Przez ten czas serial inspirował twórców nowoczesnej telewizji: od „Zagubionych” przez „Dextera” po „Grę o tron”. Wpływy znajdziemy też u wielu twórców współczesnego kina, w którym coraz częściej art house miesza się z mainstreamem. Dziś seriale ogląda wyrobiona publiczność, nie zanosi się na odpływ widzów. Nawet, gdy trzeci sezon będzie jeszcze bardziej odrealniony od dwóch poprzednich razem wziętych. Cztery pierwsze odcinki pokazują, że to bardzo możliwe.

„Nie chodzi o króliczka” – powtarza w jednej z zabawniejszych scen Hawk, zastępca szeryfa w Twin Peaks. Frostowi i Lynchowi nie chodzi nawet o to, by króliczka gonić. Historia agenta FBI była tylko wehikułem do opowieści o mrocznych stronach świata. Przez ostatnie 25 lat Dale Cooper był Alicją w krainie czarów, teraz obserwujemy, jak powraca zza drugiej strony lustra. Musimy poczekać, aż się rozkręci, naoliwi kawą, pączki służą na razie przerwie.

Nowe „Twin Peaks” nie odcina kuponów od starego sukcesu, to nie reaktywacja dinozaurów rocka. To kontynuacja, która mądrze czerpie z sytuacji, w jakiej może zostać zainscenizowana. Autorzy będą mogli nam wyjaśnić kolejne tajemnice, byli do tego gotowi już dawno. Ale skoro musieli czekać, i to w dodatku w aurze twórców najbardziej rewolucyjnego i kultowego serialu, to skorzystają z okazji. W wielu miejscach puszczą oko do fandomu, w innych nawiążą do tego, co się zmieniło przez lata. Ale żeby utrzymać się na miejscu niedoścignionego wzoru nowatorskiego podejścia do telewizji, nie wystarczy już stosować sztuczek z czerwienią, karłem, gigantami i dziwnymi głosami.

Tamto „Twin Peaks” miało być pojechane względem „Dynastii” oraz „Policjantów z Miami”. Nowe „Twin Peaks” ma dosolić „Legionowi”, „Preacherowi” i „Breaking Bad”. Opowiada o wędrówce dusz i demonów, a sowy pojawiają się nawet w nieoczekiwanych miejscach. Kto nagradzał już zaocznie Ewana McGregora za dwie role w „Fargo” ma problem, bo trzy wcielenia Kyle’a MacLachlana wypadają równie imponująco i hipnotycznie. Genialnie działają drobne nawiązania do poetyki i symboli dawnych części. Popatrzcie na wprowadzenie słynnego zdjęcia Laury Palmer w ramce, czy telefonów komórkowych. Wraca odrobina sznytu telenoweli i zdaje się padać sugestia, że syn Lilly i Andy’ego, to może być syn brata dawnego szeryfa Trumana, czyli obecnego szeryfa Trumana. Spójrzcie, jakie portrety ma w gabinecie Gordon i zastanówcie się, do których wydarzeń lub postaci jest aluzją metamorfoza bohatera Davida Duchovnego.

„Twin Peaks” ma pozostać dziełem sztuki, wypreparowanym przez dwóch wizjonerów. Nawet jeśli obsadę poza znajomymi twarzami z pierwszych dwóch części zapełnią, w rozmaitych epizodach, gwiazdorskie objawienia międzyczasu. Naomi Watts tak bardzo nie pasuje, że aż pasuje.

Zamiast do samego miasteczka otoczonego przez daglezje przenosimy się też w różne inne miejsca. Jest Dakota Południowa, mignie Nowy Jork. Dowcip i mrok będą się przenikać, jak 25 lat temu, ale nie zabraknie scen z zupełnie innych przestrzeni: surrealistycznej magmy, z której bije niepokój. Skoro ktoś długo nagrywa pustą przestrzeń w szklanych kubikach, odczujmy to, skoro ktoś ma przenieść się na Ziemię z innego wymiaru, zróbmy z tego nieme kino w ekspresjonistycznym stylu, z domieszką japońskiego teatru. Wbrew wszystkim schematom, jakimi posługują się współczesne serie, produkowane przez sztaby specjalistów.

Dziś na Twin Peaks patrzymy z innej strony, tak jak w samej czołówce, w której obserwujemy słynny wodospad, do znanej melodii Angelo Badalamentiego, ale tym razem z góry. Matrycą dawnych sezonów było „Blue Velvet”, teraz jesteśmy bliżej „Mulholland Drive”. Sam David Lynch mówi tu do kamery: martwi mnie to, że nic nie rozumiem. Można nie rozumieć, ale wygrywać. Tak, jak bohater Lyncha w kasynie, tak jak sam serial wygrywa w każdym muzycznym finale. W pokazywanym na ostatnim festiwalu filmów dokumentalnych portrecie Josepha Beyusa tytułowy bohater przytacza podział: są dwie kategorie artystów: rewolucjoniści i dekoratorzy. „Twin Peaks” udowadnia, że można je połączyć.


Komentarze (0)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.