„Zabrania się rozśmieszania prowadzących program”, czyli nasze najlepsze wpadki
W momencie gdy się przytrafiały ich bohaterowie oraz sprawcy chcieli się najczęściej zapadać ze wstydu pod ziemię. Potem jednak bez zahamowań opowiadali o nich wszystkim dookoła, więc nie zgrzeszę chyba zbytnio ujawniając kulisy tego co było, i szczegóły tego, czego nie mogliście usłyszeć na antenie. Serwisy informacyjne – to jak wiadomo – oczko w głowie prawie każdej rozgłośni. Mimo dużej rangi informacji i powagi czytających je redaktorów, to właśnie w nich przytrafia się najwięcej zabawnych wpadek. Często są to przejęzyczenia, z których prezenterzy nie zdają sobie nawet sprawy. Na naszej antenie pojawiały się takie ciekawostki jak np. „Papier Jan Paweł II” , „wyścigi psich zastępów”, a wrocławski muzyk Janek Samołyk został przemianowany na „Smakołyka”. Legendą obrosła informacja o jazie klapowym na Odrze (jest coś takiego, naprawdę), który w czytanej interpretacji kolegi stał się „dżezem”. Choć redaktor nigdy wielki fanem prawdziwego jazzu z Nowego Orleanu nie był.
Inny z kolegów bardzo przeżywał swój historyczny, bo pierwszy dyżur serwisowy na antenie. Zdawał sobie sprawę, że mimo wieczornej pory będzie uważnie słuchany przez szefostwo. Serwis przygotował bardzo starannie długo przed czasem, naczytał, podkreślił co trudniejsze wyrazy w tekście. Stres dał znać jednak o sobie. Debiutant spektakularną porażkę zaliczył już w pierwszym zdaniu, czyli tzw. headzie. Miało być „Eksmisja rodziny X przesądzona”. Zamiast „eksmisji” wyszła jednak „ekshumacja”, co w niezamierzony sposób nadało wywłaszczeniowej informacji mocno funeralny charakter.
Niecenzuralnych słów na antenie także nie brakowało. Tzw. „panie lekkich obyczajów” pojawiały się nie tylko w emitowanych na żywo telefonach od wzburzonych słuchaczy czy w źle zmontowanych korespondencjach reporterów. Zdarzało się to także w serwisach informacyjnych. Do jednej z takich wpadek, przyznaję, sam pośrednio się przyczyniłem. Wpadając do studia po raz kolejny na ostatnią chwilę, tak wyprowadziłem z równowagi jednego z najbardziej opanowanych redaktorów, że postanowił w krótkich żołnierskich słowach powiedzieć mi co o tym myśli. Słowo właściwie było jedno, zaczynało się na K i padło na nieszczęście przy włączonym mikrofonie tuż po sygnale czasu. Trudno było nie usłyszeć i nie zapamiętać tak oryginalnie podanej godziny. Nietypową zapowiedzią swojego rozmówcy przeszedł natomiast do historii jeden z pracowników nieistniejącej już redakcji rolnej. Podczas wizyty w kolejnym z PGR-ów zaanonsował tak: „A skoro już jesteśmy przy świniach, to głos ma pan X, kierownik chlewni”.
Były prezes Radia Wrocław Lothar Herbst swego czasu wywiesił na szybie studia emisyjnego kartkę o treści „Zabrania się rozśmieszania prowadzących program”. Z efektami stosowania się do tego zakazu bywa różnie. Radiowcy to generalnie wesoła nacja, która lubi robić dowcipy w pracy i testować swoje poczucie humoru na bliźnich. Jedna z najstarszych i najpopularniejszych zabaw ludu radiowego polega na wytrąceniu z powagi czyli tzw. „ugotowaniu” osoby czytającej lub mówiącej do mikrofonu. Sposoby bywają różne, podobnie jak reakcje ofiar żartów. Rozśmieszający zaczynają niewinnie np. od strojenia głupich min lub markowania striptizu przed szybą. Na rutyniarzy to zazwyczaj nie działa, dlatego w tym przypadku wchodzą do gry bardziej wyrafinowane techniki. Czytający wspólnie koledzy potrafili sobie np. zamazać treść wiadomości lub podpalić zapalniczką kartkę z informacjami (pozdrowienia dla naszego radiowego strażaka). Jak ogień to i woda. Ta również płynęła kiedyś obficie w naszym studiu informacyjnym. Jeden z redaktorów pielęgnujący w radiu śmigusowo-dyngusowe tradycje doczekał się drugiego dnia Wielkanocy srogiego rewanżu ze strony wcześniej oblanych przez niego wodą. Napastnicy mokry odwet wzięli w momencie największej bezbronności kolegi, czyli podczas czytania przez niego wiadomości. Doświadczony redaktor zimny prysznic zniósł dzielnie, a kolejne informacje prezentował już przezornie w zakapturzonej wiatrówce. Rutyna i radiowe doświadczenie potrafią wybawić nie tylko z takiej sytuacji. Jeden z kolegów, to że zapomniał wziąć do studia kartki z prognozą pogody uświadomił sobie w momencie, kiedy musiał ją przeczytać. Wygłoszony przez niego spontanicznie krótki tekst o tym, że „pogoda jest taka, jaką widzicie za oknem” wzbogacił historię najbardziej oryginalnych form radiowych. Poczesne miejsce znajduje w niej także depesza jednego z terenowych reporterów Radia Wrocław: „W drugiej turze wyborów w mieście Y nie zanotowano żadnych incydentów. Może dlatego, że rozstrzygnięto je już w pierwszej turze i dziś w Y wyborów nie ma”. Maksymalnie krótko na antenie przebywał także jeden z redaktorów w pewien jesienny wieczór 2001 r. Swój program rozpoczął od: „Mynnęłłłłła dwusta drughha” … i na więcej czujni koledzy już mu nie pozwoli. Dziennikarz resztę swojego programu spędził odsypiając na radiowej kanapce i dochodząc do siebie po świętowaniu pierwszego od 16 lat awansu polskiej reprezentacji piłkarskiej do finałów MŚ.
Radiowe żarty nierzadko wychodzą poza mury rozgłośni. Niezbyt miło kawał swoich starszych kolegów wspomina do dziś jeden z praktykantów w redakcji sportowej. Wysłany na pływacki memoriał Marka Petrusewicza otrzymał polecenie, by nagrał patrona zawodów. Można sobie wyobrazić reakcję organizatorów, gdy młody radiowiec pytał ich o możliwość rozmowy z nieżyjącym od ponad 10 lat wybitnym pływakiem. Trudno nie wspomnieć tu o innym żarcie, który spowodował niemałe zamieszanie, i to w ważnej instytucji rządowej. W związku z wizytą głowy państwa na jednej z wrocławskich uczelni, kolega redaktor w porannym programie w dowcipny sposób rozmawiał na antenie przez telefon tym o wydarzeniu z jedną z pań z miejscowego dziekanatu. Z rozmowy śmiało się pół Wrocławia. Słuchali jej także pracownicy Biura Ochrony Rządu, którzy mieli znacznie mniej poczucia humoru. Po ich telefonie do radia – to nam z kolei nie było do śmiechu. Ujawnienie tajnych szczegółów wizyty i narażenie na niebezpieczeństwo głowy państwa – takie zarzuty zabrzmiały bardziej niż groźnie. Skórę koledze uratowały radiowe prawniczki.
Zabawnie bywało w radiu, także w mniej zabawnych politycznie czasach. Jedną z takich anegdot przytacza w książce „50 lat. Tu Polskie Radio Wrocław” Helena Małachowska. W rolach głównych wystąpili pracownicy redakcji muzycznej z lat 50. Zofia Szafranowa i Wiktor Spodenkiewicz. „Mieszkał blisko rozgłośni, tak jak i Zosia. Często rano przed rozpoczęciem pracy Zosia przychodziła wcześniej do radia, żeby sobie w spokoju pograć w studiu kameralnym/…/. Kilka razy o godz. 6.00 widziała, że pan Spodenkiewicz gdzieś z domu wychodzi. No i któregoś dnia zagadnęła w redakcji kolegę/…/:
- A dokąd to pan tak wcześnie wychodzi z domu, panie Wiktorze?
Pan Wiktor odparł spokojnie ze swoim charakterystycznym <<r>>:
- Ja do kurrrwychodzę – z akcentem na pierwszej sylabie.
Zosia parsknęła śmiechem:
- Dokąd?
- Do kurrrwychodzę – powtórzył.
- I tak się pan publicznie przyznaje? – zdziwiła się Zosia.
- A kto ma kurom dać jeść? – zdziwił się z kolei pan Wiktor. – Ja najwcześniej wstaję, to ja to robię!”
Okazało się, że pan Wiktor hodował wówczas parę kur, co było kłopotliwe, ale w trudnych czasach bardzo wspomagało domową spiżarnię.