Já, Olga Hepnarová ****
Olga Hepnarova nie czuła się zrozumiana przez społeczeństwo. Rodzinę traktowała jak zbiorowość oprawców, w szkole nie było jej dobrze, do ludzi podchodziła nieufnie. Miejsca pracy zmieniała i podchodziła do nich instrumentalnie. Od matki usłyszała, że na samobójstwo brakuje jej silnej woli. Za takie i inne słowa, za brak akceptacji dla jej orientacji seksualnej, postanowiła się zemścić. Wjechała autobusem w tłum ludzi na chodniku. Zginęło osiem osób, dwanaście zostało rannych. Nie uciekała, przed sądem domagała się kary śmierci. Kiedy powstawał film o zapomnianym zamachu z 1973 roku, wydawało się, że tego typu ataki to odosobnione przypadki z przeszłości. Teraz, gdy „Ja, Olga Hepnarova" trafia do kin, świat ma świeżo w pamięci Niceę, Berlin, Jerozolimę. Sensacyjnych punktów wspólnych nie ma co się doszukiwać. Czesko-polska produkcja to nie katastroficzne kino o społeczeństwie dotkniętym przez zamach, to próba zrozumienia ostatecznej decyzji i wniknięcia w psychikę konkretnej postaci.
Można dostrzec w filmie Tomasa Weinreba i Petra Kazdy moralizowanie na temat społeczeństwa, pozbawionego cierpliwości, otwartości. Portret rodziny skupionej na sobie, który też idzie na skróty. Tło pozostaje statyczne nawet, gdy składa się z tańczącej gromady. Praga konkretnej epoki, wygląda momentami sztucznie i niewiarygodnie – szczególnie w kontekście łatwości nawiązania kobiecego romansu w zatłoczonej gospodzie. Jeśli stolica Czechosłowacji była wówczas przeciwieństwiem oglądanego rok temu w „Carol" Nowego Jorku, to warto byłoby ten fenomen podkreślić.
Najważniejsze pozostają spojrzenia i gesty głównej bohaterki. Portret Olgi Hepnarovej jest bogatszy. Jakby zbliżenia na Michalinę Olszańską pomogły nam przeniknąć do jej wnętrza, do umysłu głównej bohaterki. Kreacja młodej aktorki jest imponująca, zbudowana ze znaków zapytania, prowokująca do myślenia. Podobnie beznamiętna w wyrazie była ostatnio rola Arkadiusza Jakubika w „Jestem mordercą", ale u Macieja Pieprzycy był to bohater drugoplanowy, a postać pozostawała w oderwaniu od kompozycji całego filmu. W „Ja, Olga Hepnarova" portret głównej bohaterki zyskuje dopełnienie w sposobie zbudowania każdego elementu. Kreacji Olszańskiej podporządkowano, z pięknym w wielu ujęciach efektem, całą narrację.
Gorzej, że przez wiele elementów budujących postać po prostu przechodzimy. Jak na film o wewnętrznej izolacji przystało, „Ja, Olga Hepnarova" najlepiej działa w osobnych fragmentach. W całość piękne sekwencje nie łączą się płynnie. Można z tego uczynić także zarzut. Główna bohaterka jest przecież zawodowym kierowcą, a film nie jedzie, zacina się. Czujemy jak czka silnik, jakby co chwila coś wpadało w tryby. Każde kolejne statyczne ujęcie, każda sekwencja, pozostaje osobną całością. Mocno odczuwa się cięcia i przejścia do kolejnych aktów, następnych etiud.
Czarno-białe kadry Adama Sikory to dzieła sztuki. Nawet najbardziej dramatyczna scena pomyślana została jako osobny epizod i przede wszystkim po malarsku. Przez odrapaną szybę autobusu patrzymy najpierw na rozjeżdżanych ludzi, a potem na Hepnarovą.
Najlepiej, gdyby mniej więcej w tym miejscu film się skończył, gdyby widzowi pozostawiono zadanie domyślenia się tego, co wyjaśnia w późniejszych scenach procesu główna bohaterka, określająca się mianem „prugelknabe", „popychadła". Jej ostatnie dni można było odtworzyć bez dialogów, tak jak czynią to twórcy z finałową sceną domowego obiadu.
Otwarciem seansu jest zbliżenie na słowa tytułu, wyjęte z listu, który Olga wysłała do mediów, jako dokument, dwa dni przed zamachem na Obrońców Pokoju w praskiej dzielnicy Holesovice: „Oto moja spowiedź. Ja, Olga Hepnarová, ofiara waszego bestialstwa, skazuję was na karę śmierci przez przejechanie".
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.