Powidoki *** - recenzja Iana Pelczara
Ostatni film Andrzeja Wajdy nie jest tak doskonały, by zgodzić się z jego kandydaturą do Oscara, którego – jak już wiadomo – nie dostanie. Nie jest też aż tak zły, jak sugeruje słynna wypowiedź Bogusława Lindy. Aktor zdecydowanie lepiej poradził sobie na planie w roli polskiego malarza, którego zgniata komunistyczna machina, niż podczas trasy promocyjnej. Reżyser najlepiej zadziałał w filmie obrazami, scenariusz i dialogi rzeczywiście nie służą tu najlepiej. Samo dzieło skazują na powtarzalność, a dla przesłania mogą okazać się przeciwskuteczne. „Powidoki” nie są biograficznym filmem o Władysławie Strzemińskim. Wykorzystują jego postać, by opowiedzieć o epoce, bezwzględnym traktowaniu sztuki przez władzę i grozie szablonowego traktowania patriotyzmu i powinności sztuki względem niego. Dlatego można obronić twórców przed zarzutami, dlaczego nie uwzględnili w filmie Katarzyny Kobro. Zostawili jedynie córkę artystów (debiut Bronisławy Zamachowskiej) i niebieskie kwiaty. I niepotrzebny wątek melodramatyczny ze studentką (powraca gwiazda „Miasta 44” Zofia Wichłacz).
Świat zmienił się, odkąd obejrzałem „Powidoki” na specjalnym pokazie festiwalu w Gdyni. Okazało się, że film będzie traktowany jako testament mistrza polskiego kina. Mechanizmy, które w nim odsłonił, działają. Ostrzeżenie pozostaje uzasadnione. Docenić trzeba sam gest, by włożyć ostatnie siły w artystyczną wypowiedź na temat podporządkowania kultury władzy. Wajda pyta: do dzieje się ze sztuką i z twórcami, gdy unormować ich prace i zaprzęgnąć do działania politycznego? Jak daleki od zrozumienia istoty wszelkiej kreacji jest system oparty na ideologii?
– Nie można stać na rozdrożu, trzeba się opowiedzieć – mówi w filmie oficer SB, grany przez najlepszego w obsadzie Andrzeja Konopkę. Dziś sytuacja jest bardziej skomplikowana. Politycy antykomunistyczni sięgają po argumenty, którymi na ekranie przemawia ówczesny minister kultury Włodzimierz Sokorski, zagrany przez Szymona Bobrowskiego: „naród ma prawo stawiać wymagania twórcom”. W latach 50-tych stał na czele resortu kultury i sztuki, dziś to ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego. Nazwę zmieniono, gdy stery w Pałacu Potockich obejmował Kazimierz Ujazdowski.
Największym przekleństwem „Powidoków” nie są filmowe pleonazmy, bohaterowie mówiący o tym, czego widz mógł się już domyślić z obrazów. Ciężkie, długie sceny, które stoją w opozycji do tego, co o sztuce wykłada w nich sam Strzemiński. Najgorsza jest świadomość, że Wajda nakręcił film aktualny. Wziął temat na warsztat kilka lat temu i raz jeszcze wykazał się genialną intuicją. W filmie o starciu socrealizmu z artystą wspaniałe są sceny, po których widz może sobie przypomnieć, że reżyser też studiował malarstwo. Wajda skonstruował, z pomocą operatora Pawła Edelmana, metaforyczną klamrę. W pierwszej scenie całe okno w pracowni malarza, całe światło, a zatem cały jego świat, zasłania czerwona płachta. Zbliża się pochód. W ostatniej scenie Strzemiński upada na witrynie z manekinami. Zbliżamy się my. O artyście opowiedziano nam ku przestrodze.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.