Recenzja: BELFER ****
Skończył się serial, który miał być objawieniem roku. I był. Frekwencja pobiła rekordy Canal + i skłoniła stację do zakupienia cyklu powieści Vincenta Sewerskiego, czyli produkowania kolejnych polskich seriali. Nad rozwiązaniem tajemnicy zastanawiał się tuż przed emisją ostatniego odcinka Robert Lewandowski. Najbardziej rozpoznawalny w świecie Polak zatweetował: „No dobra to kto”. Wartość promocyjna tej jednej wiadomości z serialowym hashtagiem jest dla producentów bezcenna. Tym więcej trzeba zainwestować w drugi sezon i tym bardziej warto pozbyć się niedopracowanych elementów pierwszego. Konkurencja rośnie. Współautor sukcesu „Belfra” Jakub Żulczyk przerobił na serial dla HBO swoją książkę „Ślepnąc od świateł”. Realizuje go Krzysztof Skonieczny i można spodziewać się dużo dobrego.
No dobra to kto? #Belfer pic.twitter.com/5OMy2NUfPa
— Robert Lewandowski (@lewy_official) November 27, 2016
Samo pytanie zadane przez Lewandowskiego przyciągało przed ekrany tysiące widzów. Jak można się było od pewnego czasu domyślać, odpowiedź nie była najistotniejszą sprawą, nawet w finale sezonu. Klasycznym kryminalnym serialem z pytaniem „kto zabił” „Belfer” był tylko w pewnym stopniu. W tej warstwie w kolejnych odcinkach eliminowano z kręgu zainteresowań kolejnych podejrzanych. Im bliżej finału, z tym mniejszym namaszczeniem znikali. Tak długiego pożegnania jak nauczyciel WF-u (Łukasz Simlat w jednej z lepszych kreacji serialu miałby zresztą szansę, by powrócić w kolejnym sezonie) nie doczekał się już nikt. To było zamierzone i dobre, bo przesuwał się akcent na drugą stronę serialu – obraz Dobrowic, które dla jednych jest czyśćcem, dla innych piekłem, a dla jeszcze kolejnych wydaje się być formą pokuty.
Szeroka perspektywa małomiasteczkowej Polski powinna być największą siłę Belfra. W prestiżowym czasie antenowym kodowanej telewizji pokazano miejsca, których w kraju jest mnóstwo, a które mainstreamowe media mają w poważaniu. Szkoda tylko, że miejscami w tym obrazie nie pogłębiano wiarygodnych postaci i zdarzeń (Sebastian Fabijański i relacja twardego gangstera z małym bratem), w zamian eksploatowano zlepki schematów (w grupie trzymającej miasteczko brakowało jedynie proboszcza, najbardziej wiarygodnie zagrany był fabrykant w kreacji Joachima Lamży, a wręcz karykaturalnie zamknął się wątek małżeństwa biznesmena – uwierzyliście w szansę powodzenia tego aktu skruchy Grzegorza Damięckiego wobec Magdaleny Cieleckiej?). Wcześniej najwięcej zastrzeżeń miałem do sposobu prowadzenia postaci Eweliny, która wydawała się mocno przerysowana, ale po ostatnim odcinku tu akurat wszystko się ułożyło na właściwe miejsca.
Realizatorom zabrakło odwagi, by obsadzić serial po talentach, a nie warunkach. Krzysztof Pieczyński i Paweł Królikowski nie dali szans powodzenia postaciom, które mogły być niebanalne i złożone. Lokalny dziennikarz-alkoholik i umoczony policjant zostali papierowymi drogowskazami na drodze widza do odsłaniania miejscowych tajemnic i przekrętów. Twórcy mieli chyba w poważaniu to, co dla niektórych mogło być najciekawszym elementem, bo kwestie m.in beczek, artykułów, chłopca skazanego na dorastanie z pijącą matką, porzucono gdzieś na szlaku. Najważniejsza pozostała nie ofiara i motyw, a postać tytułowa i jej śledztwo. Maciej Stuhr stworzył porządną kreację, ale do końca nie opuszczały mnie wątpliwości z nią związane. Jaki nauczyciel bez odpowiedniego przygotowania przeszedłby przez te wszystkie perypetie jedynie ze zwiększonym ciągiem na papierosy? Finałowa rozmowa, po której na horyzoncie pojawił się Wrocław jako miejsce akcji, rozwiała część, ale na pewno nie wszystkie znaki zapytania.
Nie mogę uznać „Belfra” za zły serial, skoro już niecierpliwie czekam na drugi sezon, ale mam sporo zastrzeżeń. Realizacyjnie i aktorsko było momentami niebezpiecznie bliżej poetyki, którą prezentują seriale ogólnodostępnych telewizji niż do nowych pomysłów formalnych znanych z zagranicznych produkcji, czy choćby niektórych dzieł kinowych polskich twórców ostatnich lat. Trudno domagać się polskiego „Twin Peaks” lub choćby „Forbrydelsen”, gdy zaludniamy kadry powidokami z „Rancza”, czy „U Pana Boga za piecem”. A tak mi się kojarzyły zdjęcia, dźwięk i niektóre role. Nawet wtedy „Belfer” był lepszy niż te jego drobne fragmenty, w których realizatorzy wpadli na naśladownictwie. Twórcy szczególnie sensacyjnych produkcji potykają się na wzorach z USA bardzo często. Cytując reżysera „Za niebieskimi drzwiami” Mariusza Paleja: mamy inne kody kulturowe, inną specyfikę, inna jest też swoistość języka, co powoduje inną ekspresję aktorów”. Właśnie dlatego takie sceny, jak monolog dowódcy z CBŚ, który nakreśla podwładnym w mocnych słowach plan pracy, wypadają jak pastisz, a nie poważna, budująca napięcie scena. Jak Tommy Lee Jones w „Ściganym” to może być w polskim kinie postać z „Kilera”, a nie thrillera. Jeżeli „Belfer” mnie zawiódł to dlatego, że zmarnowano potencjał na genialny, ponadczasowy serial. Był wystarczająco dobrze skonstruowany i napisany, trzeba go było inaczej nakręcić i konsekwentnie, bezbłędnie zagrać.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.