Metallica: „Hardwired… To Self-Destruct”(RECENZJA)
Lekko ponad 80 minut materiału zawarte zostało na dwóch krążkach. W tej podstawowej, w granicach pięćdziesięciu złotych, poza płytą mamy jeszcze kolorową książeczkę z tekstami. Hetfield i spółka zawsze starali się dbać o to, by ich dzieło wyglądało okazale i tak jest także w tym przypadku. Kolejny plus za to, że po aferach związanych z Napsterem nie ma śladu. W dniu premiery, nowy album trafił na portale streamingowe – wcześniej też w sieci systematycznie pojawiały się teledyski (każdy utwór doczekał się także własnej ekranizacji). Tyle o rzeczach nie związanych z muzyką.
Na sam początek faktycznie dostajemy mocny cios w postaci ,,Hardwired". Utwór o brzmieniu przypominającym czasy ,,Kill’em All". Czasowo też jak na ten zespół jest to wręcz miniaturka – kawałek trwa ledwo cztery minuty. Jedyne o czym zapomniał James Hetfield to fakt, że jego głos nie jest już taki jak dawniej i nie do końca dźwiga ciężar heavy metalowego galopu. Zdecydowanie brakuje tu agresji, ale i tak nie jest tak źle. Tym bardziej, że zaraz po ,,Hardwired" Metallika w miarę szybko wyprowadza drugi prawy sierpowy i jest nim ,,Moth Into Flame". Tu już mamy nieco więcej zabawy melodią, Kirk Hammett „szaleje” na swojej gitarze, wypluwając z niej solówki, a Urlich… Do niego jeszcze wrócimy. Ten utwór na prawdę tworzy nadzieję, że po 25 latach może być dobrze. Minusem jest zagubiony gdzieś w masteringu bas Roberta Trujillo – ale Metallica nigdy nie kryła, że ma syndrom basisty i po śmierci Cliffa Burtona – to miejsce zdawało się być przeklętym. W całym przekroju tej płyty, uwagę przykuwa jeszcze zamykający ją utwór ,,Spit Out The Bon". Tak dużej złości u Jamesa Hetfielda nie widać było od czasów ,,Black Album". To typowy zabójca w wykonaniu kalifornijskiej formacji. Wszystko jest tu tak, jak być powinno. Chyba, że spojrzymy na czas – siedem minut (?!). Cała reszta materiału po prostu nie powala. Może nie ma tu takiego kopiowania jak na ,,Death Magnetic", ale pozostaje cały czas wrażenie – czy oby gdzieś już tego nie słyszeliśmy? Hammett gdy dostaje miejsce na solo, to zdaje się grać jakby od taktu do taktu – zero polotu i wyobraźni. Nigdy oczywiście nie wszedł na poziom z pierwszych płyt, ale są pewne granice bycia wtórnym i przewidywalnym. Najsłabiej jednak wypada Lars Urlich. To oczywiście nigdy nie był talent na miarę Neila Pearta (RUSH), ale – są momenty, że zdaje się on wypadać z tempa jaki narzuca zespół i nawet jego podwójna stopa nie ratuje niczego. A przecież momentami aż się prosi na tej płycie, żeby trochę te rytmy połamać, pokombinować przy nich, dodać animuszu tym długodystansowym utworom. Metallica musiała też przejrzeć jeszcze raz twórczość Black Sabbath i Megadeth bo to ich jako pierwszych powiązać trzeba z brzmieniem jakie dostajemy na ,,Hardwired...To Self-Destruct".
Ktoś kto zna dobrze dyskografię tego zespołu, nie usłyszy na tej płycie niczego nowego. Jednak dla tych, którzy wpadli w depresję po wybitnie słabym (subiektywnie rzecz biorąc) ,,Death Megnetic", powrót tej grupy może być przyjęty z zadowoleniem. Dużo tu krążenia wokół melodii z ,,Kill'em All", ,,Master Of Puppest", ,,Black Album", czy ,,Reload". Gdyby całą płytę skrócić o połowę, zmienić perkusistę i podkręcić bas, może byłoby ciekawiej. A tak, problemem jest przetrawić na raz cały materiał i wrócić do niego już za chwilę z wypiekami na twarzy. To po prostu kolejne dzieło Metalliki. Trzeba je znać, bo i tak starzy wyjadacze zjadają na śniadanie większość muzycznych miernot młodego pokolenia z jakimi dzisiaj obcujemy.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.