Uniwersytet Wrocławski żegna prof. Jana Miodka!
Podczas uroczystości prof. Miodek wysłuchał laudacji na swoją cześć i odebrał księgę jubileuszową. Spotkanie poprowadził Maciej Orłoś, który nie ukrywał na scenie, że bardzo obawia się, że popełni błąd językowy:
Profesor nie ukrywał wzruszenia i rozbawienia podczas wspomnień swoich pierwszych doktorantów. Wśród nich był prof. Tadeusz Piotrowski:
Prof. Miodek nie chce zupełnie żegnać się z Instytutem Filologii Polskiej. Zamierza od czasu do czasu prowadzić wykłady.
PRZECZYTAJ WYWIAD Z PROF. MIODKIEM:
Prof. Jan Miodek: Melancholię trzeba w sobie zmóc
Na początku czerwca skończył 70 lat, wraz z końcem tego roku akademickiego żegna się z uczelnią. W rozmowie prof. Jan Miodek opowiada o tym, co sprawiło, że w 1963 roku związał swoje losy z Uniwersytetem Wrocławskim, i wyjaśnia, dlaczego po blisko trzydziestu latach opuszcza fotel dyrektora .
Michał Raińczuk: Panie Profesorze, zawsze z wielkim szacunkiem mówi Pan o swoich rodzicach, którzy podobnie jak Pan – to pańskie słowa – byli belframi. Czy to właśnie oni zaszczepili w Panu miłość do nauki, języka?
Prof. Miodek: Na pewno wszystko zaczęło się w domu rodzinnym. Tata był absolwentem seminarium nauczycielskiego w Tarnowskich Górach w latach 30. XX wieku. Mama skończyła polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracę magisterską pisała u profesora Pigonia. Oczywiście całe swoje życie zawodowe oboje spędzili w szkołach. Jako dwu-, trzylatek zaglądałem do zeszytów, które sprawdzali, do podręczników, z których korzystali, przygotowując się do lekcji. W wieku lat trzech, czterech, wiedziałem, że „Wesele” to Wyspiański, „Dziady” Mickiewicz, a „Quo vadis” – Sienkiewicz. Byłem trochę stary-maleńki. Obiektywnie patrząc, za wcześnie obciążyłem głowę wiadomościami historyczno-literackimi.
Ale z drugiej strony mój ojciec, nauczyciel, był jednak również przedwojennym piłkarzem, zwariowanym kibicem. To on powodował, że byłem normalnym dzieckiem, które z tatą, z kolegami, grało w piłkę, wychodziło na dwór, uwielbiało zabawy. Nigdy – ani w szkole podstawowej, ani w szkole średniej – nie czułem się wyobcowany.Nie chwaląc się, jednakowo dobre wyniki osiągałem z tak zwanych przedmiotów ścisłych i z tak zwanych przedmiotów humanistycznych. W pewnym momencie swojego życia poczułem jednak, że moim przeznaczeniem jest wolny zawód. Zawsze fascynowało mnie radio, byłem namiętnym słuchaczem, potem doszła jeszcze telewizja, stąd w szkole średniej marzenie, by zostać dziennikarzem, zdecydowanie zaczęło brać górę. Sam dyrektor szkoły, polonista zarazem, powiedział mi: „Janku, tak blisko masz Gliwice z Politechniką, Zabrze-Rokietnice, gdzie jest medycyna. Będziesz miał pewny zawód”. Ja jednak przede wszystkim chciałem dobrze czuć się na studiach. Wiedziałem, że muszę wybrać taki kierunek, który będzie dla mnie samą przyjemnością. Poszedłem więc drogą mamy, tyle że nie wybrałem Krakowa, a Wrocław.
Tarnowskie Góry wspomina pan z wielkim sentymentem, chociaż spędził Pan w nich tylko pierwszych siedemnaście lat życia. Są panu bliskie ze względu na dom rodzinny, stare przyjaźnie…
…i stronę językową! Bo gdyby mnie teraz pan zapytał, dlaczego po trzecim roku studiów nie wybrałem specjalności historyczno- czy teoretycznoliterackiej, tylko specjalność językoznawczą u profesora Rosponda, śląskość Tarnowskich Gór niewątpliwie miała na to wpływ decydujący. Dom był nauczycielski, inteligencki, mama nie była Ślązaczką, mówiliśmy tylko polszczyzną literacką, ale kiedy przekraczałem próg, momentalnie zaczynałem mówić gwarą. I ten stan swoistej dwujęzyczności trwał do matury. Z punktu widzenia stylistycznego to nieustanne przerzucanie się z języka literackiego na gwarę, z gwary na język literacki, sprawiało mi przeogromną radość. To było dla mojego ducha coś bardzo przyjemnego i poniekąd jest takim do dziś. Potrafię tu, we Wrocławiu, w gronie nie-Ślązaków, mówić po śląsku.
A propos śląskiej gwary: Panie Profesorze, jak często ma Pan ochotę w coś piznąć? Co Pana wyprowadza z równowagi?
(śmiech) Jestem człowiekiem dość impulsywnym, ale wziąłem sobie do serca słowa mojego ojca, który mówił, żebym zawsze szedł do ludzi z pogodną twarzą. Trzymam się tego. Faktem jest, że kiedy jest mi na duszy smutno, ludzie od razu pytają: „Co się stało?”. No, nic się nie stało, tylko nie szczerzę zębów!
Denerwuję się taką czy inną sytuacją polityczną. Kiedy spotykam z się agresją językową, chociażby na stadionie, wyprowadza mnie to z równowagi. Podobnie jak zachowania, które sprowadzają się do bezczelności. Dziwię się niektórym ludziom, że nie potrafią być wdzięczni, choć wiem, ze to uczucie, które bardzo trudno okazać.
Najłatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie o to, co mnie denerwuje od strony językowej, bo w końcu tym zajmuję się zawodowo. Rzeczywiście mam ochotę piznąć pięścią w stół, jeśli ktoś „pochyla się” nad jakimś tematem, jeśli każdy akapit myślowy kończy tym nieznośnym: „tak?”, „tak?”, „tak?”.
Potrafi Pan być surowy?
Może to moja wada, ale nie potrafię – ani w relacjach w pracy, ani jako ojciec czy dziadek. Ale wie pan, podczas pogrzebu mojego ojca najbardziej wzruszył mnie fragment przemówienia, które wygłosił jego następca: „Szanowaliśmy go, lubiliśmy, ale nigdy, w żadnej sytuacji życiowej, nawet kiedy wiedzieliśmy, żeśmy coś zbroili jako jego podwładni, nikt z nas się pana Miodka nie bał”. Myślę, że ze mną jest podobnie. Nie cenię sobie takiego ojca, dziadka czy szefa, który lubi, kiedy się go boją. Dla mnie jest to uczucie okropne.
Rozmawiamy tuż przed Pańskim odejściem na emeryturę. Powtarza Pan, że najchętniej wypoczywa, milcząc, czytając. Emerytura będzie ku temu dobrą okazją?
Siły fizyczne, odpukać, jeszcze we mnie są. Dydaktyka zupełnie mnie nie męczy, wręcz przeciwnie – napędza mnie, bez niej chyba nie mógłbym żyć. Jeśli będę jeszcze potrzebny, poprowadzę raz na jakiś czas wykład. Natomiast nie ukrywam, że w ostatnich latach – a przecież dyrektorem jestem już prawie trzy dekady, co jest rekordem w skali Uniwersytetu Wrocławskiego – odpowiedzialność za Instytut już mnie męczyła. Łapałem się tez na tym, że coraz bardziej się sprawami służbowymi, dyrektorskimi, instytucjonalnymi przejmowałem. Bardziej niż wtedy, kiedy zaczynałem. To był też sygnał, że pora przekazać Instytut w ręce młodszych.
Czy ostatnia kadencja to także moment, w którym zaczęła Panu towarzyszyć melancholia? Nie obawia się Pan, że po przejściu na emeryturę złe nastroje będą miały więcej czasu, by Pana nękać?
Tej melancholii nie da się ukryć, ona jest we mnie – oczywiście. Pierwszy raz pojawiła się, kiedy skończyłem sześćdziesiąt lat, choć pamiętam, że wtedy Ryszard Kapuściński, z którym byłem bardzo blisko, powiedział mi: „Jasiu, kiedy ja skończyłem sześćdziesiąt lat, to nie wiedziałem, co z życiem robić!”. Ale mnie „melancholijka” zaczęła już dopadać. Teraz jest ona we mnie na pewno obecna w większym stopniu i trzeba ją jakoś w sobie zmóc. Kiedy jednak patrzę na swoją żonę, która jest dwa razy bardziej zajęta niż wtedy, gdy pracowała zawodowo, to coś mi się zdaje, że ja tego czasu nawet na emeryturze wciąż będę miał za mało…
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.