Wrocław powinien przyznać nagrodę nauczycielce z XII LO (Komentarz)
Ewa Kobel uczy historii. Za własne pieniądze wydała książkę na temat patronów wrocławskich ulic i sam ją rozesłała.
Bo często bywa u nas tak, jak z żołnierzami 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, największej polskiej jednostki partyzanckiej w czasie II wojny światowej. Tak długo bezskutecznie chodzili z prośbą o sfinansowanie książkowej historii jednostki, aż sfinansowali ją sami.
Jeśli mamy spełnić nasz - do niedawna nazywany przez wszystkich "amerykańskim" - sen, to tacy ludzie jak pani Kobel powinni być nagradzani.
Oczywiście nie zgadzam się z niektórymi poglądami pani profesor, zawartymi w artykule Beaty Maciejewskiej ("GW Wrocław" z 7-8 marca). Bo rodowity wrocławianin Jan Tomaszewski nie ma racji tak w ogóle, choć swoją ma, kiedy zawsze podkreśla, że jego ulica, na której się wychował to "Świerczewskiego", a nie "Piłsudskiego". Bo to nie jest wszystko jedno, zwłaszcza kiedy pytają o to dzieci, tak jak nie jest wszystko jedno, czy ulica nazywa się Kuby Rozpruwacza, czy Kubusia Puchatka. I nie jest wszystko jedno, czy główna arteria miasta nazwana jest od alkoholika, przedstawiciela władzy okupacyjnej, choćby najbardziej entuzjastycznie przedstawionego przez Ernesta Hemingwaya w "Komu bije dzwon", czy najbardziej kontrowersyjnego, ale wielkiego bezinteresownego narodowego bohatera.
I cieszę się że nazw "PKWN" czy "Dzierżyński" nikt już nie używa w moim mieście.
Oczywiście są zawsze sytuacje graniczne: nie mogę zrozumieć sentymentów do ulic, którym pozostawiono nazwiska zbrodniarzy, albo ludzi, którzy na cudzych zbrodniach wyrośli. Nie wiem też, kto uczył historii jednego z prawicowych radnych w jednym z polskich miast, gdzie chciał on znieść ulicę Stefana Okrzei, bo ten był z PPS. No chyba, że narodowcy zawsze będą nienawidzili Piłsudskiego – w końcu on był w PPS wtedy, kiedy Okrzeja.
Tym bardziej, że gdy w 1948 r. komuniści zmieniali np. Daszyńskiego (PPS, przedwojenny marszałek Sejmu) na Klary Zetkin (niemiecka komunistka), to nikt nie podskakiwał. Problemy zaczęły się, gdy chciano przywrócić imię Daszyńskiego. Bo wolność jest też wolnością pyskowania. Ulice Falzmanna czy Kuronia gdzieś się tułają, a do wprowadzenia nazw WiN czy NSZ w ogóle nie doszło, bo sprzeciwili się mieszkańcy okolic ulicy Krynickiej.
Nie można ludziom niczego narzucać, ale wolę ulicę Andersa (była Lenina), czy Szarych Szeregów (była ZMP). I podoba mi się, że to sami mieszkańcy byłej Moskiewskiej na Zakrzowie doprowadzili do jej zmiany na Jana III Sobieskiego.
Pewnie każdą zmianę trzeba przemyśleć: nawet w Stanach Zjednoczonych przywrócono po pierwszym szoku Przylądkowi Kennedy'ego pierwotną nazwę Canaveral.
Ale o ile pani Ewa ma rację, że nadając nazwę trzeba się dwa razy zastanowić, to z drugiej strony nie zawsze to co jest, jest lepsze od tego, co by być mogło.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.