Recenzje Iana Pelczara: ZJAWA ******
Gdyby ktoś mi rok temu powiedział, że będę trzymał kciuki za Oscara dla filmu Alejandro G. Inarritu… Rok po obsypanym statuetkami „Birdmanie”, którego nie mogłem strawić, meksykański reżyser powrócił z filmem nadspodziewanie dobrym. I zdecydowanie odmiennym od wszystkiego, czego mogłem się po nim spodziewać. Leonardo DiCaprio nie tańczy tu z niedźwiedziami, by za wszelką cenę dostać Oscara. Inarritu odchodzi zaś najdalej jak może od swoich wielowątkowych, pretensjonalnych łamigłówek. Zbliża się do klasy Terrence’a Malicka i to w momentach najlepszej formy mistrza. Do ekipy Inarritu dołączył scenograf Malicka Jack Fisk, za wizualną maestrię już wcześniej odpowiadał operator ostatnich filmów tajemniczego twórcy, Emmanuel Lubezki. W jednej ze scen śnieżne pustkowie zdaje się płynąć, a główny bohater wydaje się kroczyć po wodzie. Dzięki pracy kandydata do trzeciego z rzędu Oscara za zdjęcia, każdy widz może się poczuć w roli tytułowej Zjawy, krążyć nad bohaterami i wokół nich, niczym obserwujące wszystko duchy.
Film o wyjątkowej woli przetrwania amerykańskiego trapera jest otwarty i pojemny, niczym modlitwa. Każdy może wypełnić oniryczne kadry własną treścią, zdecydować, co w uniwersalnej historii jest dla niego najważniejsze. Historia zemsty? Związki zdrady i zaufania? Styk fizyczności i duchowości? Relacja człowieka z naturą? Siła więzi rodzinnych? Inarritu daje widzom przestrzeń do medytacji. Potęga natury jest w „Zjawie” przedstawiana w sposób niepowtarzalny, także dzięki decyzji, by nie korzystać na planie ze sztucznego oświetlenia. Efekt jest doświadczeniem obowiązkowym dla kinomana, możliwym do uchwycenia tylko na dużym ekranie. Zdarzało mi się od niego odwracać z niesmakiem w trakcie seansu, ale nie podczas komentowanych szeroko scen z udziałem niedźwiedzia, bizona, czy konia, tylko w momentach z ptaszkiem, lewitacją i zwolnionym tempem obrazu. To były chwile, gdy Inarritu nie wytrzymywał i zaczynał wskazywać tropy retrospekcjami pełnymi kiczowatej symboliki. Nie udało mu się jednak zepsuć efektu, który wywołał sposób pokazywania bezkresu i gra aktorów.
Leonardo DiCaprio doczeka się za „Zjawę” Oscara. Miał w karierze kreacje lepsze, ale i ta jest znakomita. Wcześniej opierał się głównie na dialogu, teraz dał radę stworzyć rolę w oparciu o fizyczność bohatera. Jeśli przy „Wilku z Wall Street” nasuwały się porównania do Jacka Nicholsona, to teraz patrzy się na DiCaprio jak na Marlona Brando. Nie ma już jednak wątpliwości. Niecałe dwie dekady po „Titanicu” możemy mieć pewność, że sława nie zepsuła talentu, który objawił się światu w filmie „Co gryzie Gilberta Grape’a”. W „Zjawie” to nie duet z wykreowanym komputerowo niedźwiedziem jest najważniejszy, chociaż krótka sekwencja nie tyle walki, co jednej z prób przetrwania, rzeczywiście wciska w fotel. Porzucony przez towarzyszy Hugh Glass walczy o życie samotnie, jest jak Jeremiah Johnson. Natura nie ma nad nim litości, ale to ludzi musi się obawiać najbardziej. Są pokazywani brutalnie, patetycznie, ale i z poczuciem humoru. Poszanowano nawet prawa kina gatunkowego: gdy jedna z postaci zdradzi się z tęsknotą za żoną, wiadomo, że za chwilę zginie. Główny bohater do pewnego momentu chce nie tylko przetrwać, chce też żyć. Staje w opozycji do swojego wroga Johna Fitzgeralda, który już na początku wygłasza maksymę odwrotną. Tom Hardy to godny przeciwnik dla DiCaprio. Aktor, który nie przestaje zadziwiać swoim potencjałem i charyzmą. Inarritu zadziwił mnie po raz pierwszy od czasu „Amorres Perros”. Oby szedł dalej drogą, która powiodła go przez pustkowia z Hugh Glassem. Może poprowadzi do adaptacji powieści Cormaca McCarthy’ego? Momentami „Zjawa” jest równie dobra.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.