I tak pójdę na wybory (Polityczny felieton)
Dyskusję zdominował więc ostatnio temat: dlaczego w demokratycznej, wolnej Polsce frekwencja jest tak niska.
Załamują ręce politycy. Rozpaczają dziennikarze. Kupa śmiechu! Robią to akurat ci, którzy za tę niska frekwencję we wszystkich naszych politycznych wyborach są najbardziej ODPOWIEDZIALNI!
Ci pierwsi – bo swoją działalność publiczną koncentrują głównie na okresach kampanii, skupiając się przede wszystkim na krytyce i eliminowaniu konkurentów, a poza okresami wyborczymi czas spędzają na podróżach, reprezentowaniu, głównie siebie, imprezowaniu, dyskutowaniu o niczym oraz pobieraniu diet i zwrotów najróżniejszych kosztów swojej działalności.
Ci drudzy - bo w pogoni za tanią sensacją dokopują wszystkim związanym z polityką równo w myśl zasady, że konflikt i kłótnie najlepiej się sprzedają, a do tego nie wymagają większego wysiłku w przygotowywaniu materiałów oraz rzetelnego zgłębiania problemów, a potem - brania odpowiedzialności za ból ujawnienia prawdy i jej obrony.
Tak więc, dzięki „współpracy” i na życzenie tych dwóch środowisk standardowy polityk w świadomości przeciętnego wyborcy jawi się jako cwany darmozjad zajmujący się głównie eliminowaniem konkurencji do parlamentarnego koryta...
Po co więc iść na wybory?
Ale tak źle chyba nie jest, skoro jednak chce iść aż 13 proc. Polaków, a to z pewnością więcej, niż rodziny i znajomi kandydatów na punktowane 50 miejsc na pudle...
Odpowiedź na to i parę innych pytań znalazłem słuchając w PRW rozmowy redaktor Anny Geryn z jednym z najpracowitszych naszych europosłów - Józefem Piniorem.
W odpowiedzi na pytanie pani redaktor, co właściwie robi europoseł, nasz europejski reprezentant ze swadą opowiedział, jak to godzinami toczył, wraz z kolegami-posłami, boje ze złymi firmami telekomunikacyjnymi o obniżenie... roamingu. Stąd pewnie teraz wzięło się te kilkanaście procent chętnych do uczestnictwa w eurowyborach: to rodziny i znajomi kandydatów oraz ci, których stać na zagraniczne podróże...
Poznaliśmy też inne inicjatywy i mechanizmy działalności europarlamentu.
Bardzo ważnym elementem aktywności tego gremium są WIZYTY SEMINARYJNE, organizowane przez europosłów, czyli... wycieczki do Brukseli dla potencjalnych wyborców ich organizatora.
Powszechną metodą „ładowania taczek”, żeby europosłowie mieli co „dźwigać”, jest ...KREOWANIE PROBLEMÓW.
Najpierw ktoś, pewnie jakiś zatrudniony specjalnie do tego eurourzędnik, wymyśla jakiś zakaz, a potem cały parlament i każdy poseł z osobna dzielnie, w pocie czoła, na oczach mediów oraz wyborców walczy i przelewa krew za to, żeby czasem zakaz ten nie wszedł w życie jako prawo europejskie.
Dyskusja nad krzywizną euro-ogórka czy euro-banana już się skompromitowała, teraz na tapetę wchodzi podobno prawo, w myśl którego zioła i cała terapia naturalna będzie zakazana. Nasz dzielny europoseł już zadeklarował walkę o interesy naszych zielarzy i pacjentów na śmierć i życie! Z pewnością i w tej trudnej bitwie zwycięży ! Do tego wszystkiego partie polityczne zawłaszczyły sobie demokrację (ciekawe jak i przy czyim udziale?) i wybory do Parlamentu Europejskiego traktują czysto technicznie, wysyłając doń polityków zasłużonych, acz skompromitowanych na scenie krajowej lub niewygodnych dla partyjnych liderów, bo zbyt popularnych...
I wyszedłem na eurosceptyka...
Nie! Starałem się tylko wczuć w rolę przeciętnego obserwatora sceny politycznej w naszym kraju i wyszło, jak wyszło, choć oparłem się chyba na najmniej kontrowersyjnej rozmowie najspokojniejszej i najsympatyczniejszej dziennikarki naszego radia z jednym z najbardziej godnych szacunku polskich europosłów.
Oto, co można zrobić z podświadomością przeciętnego wyborcy od lat bombardując jego zmysły negatywną kampanią polityczną.
Ale na wybory i tak pójdę!
Paweł Wróblewski, Dolny Śląsk XXI
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.