GWIEZDNE WOJNY: PRZEBUDZENIE MOCY *****
Fala zachwytów, uronionych na napisach początkowych łez i okrzyków radości po napisach końcowych już za nami. Przed nami codzienne doniesienia o kolejnych pobitych rekordach kasowych i frekwencyjnych. Nie będę zdradzał zbyt wiele. „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy" to jeden z tych filmów, który funduje radość odkrywania nowych miejsc i bohaterów, ale także rozpoznawania zapamiętanego i spotykania dawnych znajomych. Przyjdzie jeszcze czas na analizowanie: kto, kiedy wraca; kto, kogo zastępuje; czyje powitanie robi najlepsze wrażenie; która linijka dialogu jest najnowszym najśmieszniejszym żartem w dziejach sagi George'a Lucasa.
Samo znaczenie ról Daisy Ridley i Johna Boyegi dla słynnej sagi doczeka się osobnych esejów i opracowań. Dobrze, że to przy okazji bardzo dobre kreacje. Może Ridley za bardzo przypomina mi Keirę Knightley (która zagrała zresztą w nieszczęsnej „Mrocznym widmie"), ale Boyega jest znakomity od początku do końca – i w dramacie i w komedii. Nie można też nie kibicować Oscarowi Isaacowi. Tak jak nie można nie cieszyć się, gdy wracają Han Solo, Chewbacca i inni. I nie spekulować, na ile zmieni się po premierze „SW7" galaktyka serialu „Girls".
Trzeba jednak powtórzyć sobie pytania: czy takie były nasze oczekiwania po siódmym epizodzie? Powrót do najlepszych wspomnień z oryginalnej trylogii i zatarcie wzgardzonych części z Jar-Jar Binksem i Amidalą? Dzięki epizodom z przełomu wieków, jak złe by one nie były, obejrzeliśmy historyjkę o rodzącym się Imperium i rosnącej potędze ciemnej strony mocy. Zobaczyliśmy jak złotowłosy kochany chłopczyk przemienia się w jeden z najważniejszych czarnych charakterów w historii kina.
Z „Przebudzenia mocy" wynika, że w najnowszej trylogii nie będzie ciągu dalszego, poszerzenia mitu. Jedynie wymiana pokoleń. Zaglądamy co prawda głębiej do rozterek każdego z bohaterów, ale w wyrazisty sposób właściwie tylko w fenomenalnej antyutopii na początku seansu. Kobiety przejmują stery. Niewolnicy zrzucają uniformy. Ale potem zostaje przypadkiem odpalona stara szachownica. A na niej pola są niezmienne. Zająć je muszą jedynie nowe figury. Zamiast Imperium – Najwyższy Porządek i jego władca. W miejscu ojca – syn. I choć lubię rastamamę Lupity Nyongo, która zastępuje nam Yodę, chociaż uwielbiam nowego robota BB8, godnego kompana dla C3PO i R2D2, to nie wyszedłem z kina totalnie rozradowany. Liczyłem na nową grę, nie tylko nową partię.
Całe szczęście, J.J. Abrams przygotował ją spektakularnie. Świetnie ogląda się rozmach kosmicznej opery, bawią sceny komiczne (bez względu na to, czy faktycznie w jednej z nich wziął udział Daniel Craig, czy nie. Widocznie samo sąsiedztwo planu Bonda w londyńskiej wytwórni podziałało).
Fani „Gwiezdnych wojen" doczekali się filmu na miarę swoich oczekiwań w XXI wieku. Co dalej? Po „Przebudzeniu mocy" antysystemowa saga będzie już karnie pomnażać zyski. Stąd trzecie pytanie: ile tak udanych pomysłów jest w zanadrzu, by nie wygasić entuzjazmu?
Po epizodzie ósmym i dziewiątym przyjdą spin-offy, historie o młodości Hana Solo oraz inne dzieje galaktyki. Na utrzymanie mocy potrzebne będzie coś więcej, niż remake, który udaje kontynuację.
"Przebudzenie Mocy. Moc potrzebuje jeszcze 5 minut"
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.