Recenzje Iana Pelczara: STEVE JOBS ***
Zamiast w kinie realizację Danny'ego Boyle'a według wizji Aarona Sorkina chciałbym zobaczyć w teatrze. Koniecznie z tymi samymi aktorami – Michael Fassbender ciekawie interpretuje tytułową postać, nie daje się ani polubić ani przestać obserwować, Kate Winslet jest nie do poznania, Seth Rogen najwierniej wciela się w rolę (gra Steve'a Wozniaka), Michaela Stuhlbarga można pomylić z Joaquinem Phoenixem, a twórcy charakteryzacji będą mocnymi kandydatami do oscarowej nominacji. Całość jest teatralna do przesady. Są trzy akty, za każdym razem zaglądamy za kulisy przygotowań do jednej ze słynnych jobsowskich prezentacji. Wydarzenia zza kurtyny, z fazy ostatnich testów, udramatyzowano do granic możliwości. Mijają dekady, ale za każdym razem Jobs tuż przed godziną zero, która ma zdefiniować jego karierę, a zatem i życie, musi uporządkować całą szafę swoich trupów. Widzowie obserwują, czy uda się ją zamknąć, przekręcić kluczyk i zacząć show. Do symbolu życiowej przemiany urasta tu możliwość rezygnacji z punktualnego wyjścia na scenę. Perfekcjonizm utożsamiany jest ze zdolnością do ryzyka i manipulacji. Trudno Jobsa po tym seansie polubić. Łatwo się za to znudzić. Pierwsza część trzyma w napięciu, ale drugi akt nuży – szkoda mi w nim wysiłków Jeffa Danielsa – trzeci skręca w stronę hollywoodzkiej szmiry, której przebłyski widać po drodze w restauracyjnej retrospektywie.
Najtrudniej jednak przejąć się całą opowieścią. „Steve Jobs" teatralny jest nie tylko strukturalnie. To taka anglosaska wizja scenicznego dramatu z życia współczesnych – w konkretnych sytuacjach przegaduje się wszystkie aspekty biografii. Danny Boyle nie potrafił tym razem ukryć sztuczności takiego przedsięwzięcia, co udało się np. Stephenowi Frearsowi w „Królowej". Sorkin zaś nie dorównał Davidowi Mametowi, który często błyszczał w podobnie wypełnionych dialogami realizacjach. by wspomnieć „Glengarry Glen Ross". Znamienne, że najciekawiej wyglądają archiwa – wstęp, czyli rozmowa z 1974 roku z Arthurem C. Clarkiem o roli komputera w świecie przyszłości i fragmenty słynnej reklamy Ridleya Scotta zrealizowanej dla Apple'a w 1984 roku. Dzisiaj inne aspekty świadomości Steve'a Jobsa byłyby dla widzów ciekawsze. Nie to, czy dla sukcesu swoich produktów i realizacji swojej wizji poświęciłby wszystko i wszystkich, ale jak się ma jego idea bliskości, przyjaznego dizajnu i oparcia na intuicji, do czasów snowdenowskich.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.