Jonny Lang... o tempora, o mores! (RECENZJA)
Jonny Lang, rocznik ’81, przez wielu okrzyknięty złotym dzieckiem bluesa. Bez żadnych skrupułów występował na scenie z takimi muzycznymi kalibrami jak Buddy Guy czy Carlos Santana. Jego umiejętności biją na głowę większość muzyków młodego pokolenia. Jakość, jeśli chodzi o wydane albumy, budzi respekt. W wieku 34 lat ma ich już siedem.
Sześć z nich, to bardzo ciekawe i równe pozycje. Zresztą -wszystko co dotychczas można było powiedzieć o Langu, to same pochwały.
Ochy i achy i skończyły się jednak gdy pod siedmiu latach oczekiwania na nowe dzieło, panu muzykowi nie zadziałały wszystkie przewody w głowie i nagrał swój ,,Fight for my soul”.
Słuchaj Radia Wrocław Kultura (link do streamu jest dostępny TUTAJ)
Michał Kazulo prowadzi w Radiu Wrocław Kultura audycję pt. Muzyka Legendarna
w każdy poniedziałek od godz. 20.00
Oczywiście jak to w przypadku takich muzycznych zmian swojego wizerunku, Lang wyjaśniał że ma dosyć bycia kojarzonym z czarnymi bluesmanami (sic!), że potrzeba mu innych środków wyrażania siebie i swojej muzyki i chce zrobić coś nowego. Jak powiedział tak zrobił. Od samego początku włożenia płyty do adaptera, ma się wrażenie, że Michael Jackson powrócił zza światów, połączył swoje zdolności z Lenny Kravitzem i pod pseudonimem artystycznym – Jonny Lang – wypuścił nowe dzieło.
Ktoś, kto zna Langa i w ciemno kupił tą płytę (jak ja) bo wierzy, że blues is not death, bluesa zobaczy tam tyle, co pies napłakał. Mamy soul, mamy chórki, mamy bity i mamy czasami Langa, który przypomina sobie że trzyma w ręku gitarę. Momentami, swoimi zagrywkami daje nadzieje, że może coś się wreszcie zacznie dziać. Może puszcza oko do słuchacza? Może to taka muzyczna szopka, która ma przez chwilę wyśmiać to co dzisiaj jest na tzw. Topie. Niestety, to jest album na poważnie. Album, który nie ma sobie żadnej mocy przebicia. Jest dowodem na to, jak poszukiwania i zmiany, mogą doprowadzić na skraj przepaści. Lang zdaje się właśnie nad taką stać i wykrzykiwać swoje wewnętrze rozterki.
Muzyk, który ma za sobą tak wiele dobrych płyt, na których widać jak bardzo ciężko harował by uzyskać miano gitarzysty pokroju Erica Claptona. Mający lekkość gry podobną świętej pamięci B.B Kinga oraz wokal: chrypiący i twardy, momentami brzmiący jak sam Howlin’ Wolf. Pamiętam jego występ z 2001 r, gdzie z Double Truble, zdawał się czuciem sceny i lekkością zagrywek, być kolejnym wcieleniem Steviego Raya Vaughana:
Nagle te wszystkie nazwiska zaczęły mu przeszkadzać. W którymś z wywiadów powiedział wprost, że nie chce już odcinać kuponów od bluesa. I w ten oto sposób dokonał samodestrukcji.
Nie ulega najmniejszym wątpliwościom fakt, że muzyk pokroju Langa, to wolny strzelec. Ma prawo i zasługuje na określanie swojej muzycznej tożsamości. Jeśli jednak już przychodzi mu to głowy, to oczekuje się od niego konkretnych rzeczy. W wieku 32 lat, wielu muzyków było już na tyle świadomych swojego brzmienia, że dźwigało ten ciężar. Zmiany, których dokonywali, udawały się. Lang zachowuje się jednak jakby miał już tych lat co najmniej 50 i jeśli uważa, że możne nagrywać płyty takie, jakie obecnie nagrywają Knopfler, Gillmour czy Clapton, to się grubo myli.
Oczywiście, że płyta ,,Fight for my soul” jest w pewnych aspektach dobra. Można ją na przykład włożyć do odtwarzacza w aucie, przesłuchać raz i kompletnie o niej zapomnieć. Można też zakochać się w portrecie artysty, który widnieje jako okłada albumu i upodabnia go do Justina Bibera czy panów z One Direction. Można wreszcie włożyć tę płytę na swoją półkę, pomiędzy właśnie te dwie marki – jeśli ktoś je ma – bo np. dostał na urodziny od ukochanej żony, która świetnie zna Wasz gust. Schować i zapomnieć oczywiście.
Na szczęście Lang ma jeszcze czas, by zatrzeć ślad po tym krążku, a że teraz może być już tylko lepiej, z niecierpliwością wyglądać będę jego kolejnego dzieła.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.