Sądem w miłośników ostrej jazdy. Czy to dobre rozwiązanie?
Mężczyźni pędzili na quadach i motorach crossowych. Kilkanaście miesięcy trwało ustalenie ich tożsamości oraz adresów. Jan Dzięcielski, nadleśniczy ze Świdnicy mówi, że uparł się, aby doprowadzić sprawę do finału. W tym przypadku oznacza to sąd.
Z naszych informacji wynika, że od styczniowego wyroku został wniesiony sprzeciw. Sprawa będzie ponownie rozpatrywana. Już jednak stanowi pewien przełom w wojnie pomiędzy leśnikami, a miłośnikami quadów.
Ireneusz Rogalski ze Stowarzyszenia Turystycznego Gmin Gór Sowich mówi, że to ważne, że w ogóle udało się ustalić kto jeździł. Bo na szlaku jest to praktycznie niemożliwe.
Quadowcy, z którymi rozmawialiśmy mówią, że znaleźli się w absurdalnej sytuacji. Mają legalny i bardzo drogi sprzęt, którym jeździć legalnie praktycznie nie mogą. Mówi Jacek Bujański z Polskiego Stowarzyszenia czterokołowców:
Nie można nigdzie, więc… można wszędzie. Na Dolnym Śląsku to przede wszystkim góry, ale także na przykład okolice Zalewu Mietkowskiego. Do quadów dochodzą motory oraz samochody terenowe. W połączeniu z turystami i rowerzystami na szlaku daje to śmiertelną mieszkankę.
Spaliny, hałas, zniszczenia w przyrodzie, groza na ścieżkach - na to skarżą się turyści. Specjaliści dodają do tego chaos prawny. Decyzja o quadach należy po trochę do samorządów, lasów, posłów, parków krajobrazowych. W efekcie nikt jej nie podejmuje. Przyznaje to nawet Bartosz Radwan z inicjatywy społecznej stopquadom.pl.
Takich miejsc nie ma, a problem narasta. Do walki ruszają także mieszkańcy wyposażeni w aparaty fotograficzne. Zdjęcia trafiają do straży leśnej, a tak jak w przypadku Bojanic, także do sądu. Ireneusz Rogalski przyznaje, że nie ma miesiąca, aby nie mieli sygnałów o incydentach związanych z quadami lub motorami. Najczęściej z okolic Wielkiej Sowy. Boi się wiosny, zwłaszcza po tym co działo się w zimie. Właściciele maszyn odpowiadają krótko: dajcie nam gdzie jeździć, zniszczeń nie będzie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.