BIRDMAN, czyli nieoczekiwane pożytki z niewiedzy ***
Alejandro Gonzalez Inarritu przyzwyczaił widzów do wielowątkowych historii z bohaterami rozlokowanymi na rozległych przestrzeniach. W „Birdmanie” skupia się na tytułowej postaci, filmowanej głównie w zamkniętych kulisach broadwayowskiego teatru. Nie udało się jednak po drodze zgubić bagażu banałów i pretensjonalnego podejścia do budowanej opowieści. Inarritu nie chce po prostu pokazać nam filmu o zużytym aktorze, który z miłości do własnej kariery zabrał się za reżyserowanie sztuki teatralnej. Autor „Birdmana” chce jednocześnie dać satyrę na świat współczesnej sztuki, na kino, Hollywood, media, dotknąć kondycji człowieka i realizmu magicznego, pokłonić się romantycznym gestom i zastanowić się nad tym, co w życiu i w sztuce ważne. Przelatuje nad swoim uniwersum efektownie, z mastershotami Emmanuela Lubezkiego, ale seans ogląda się dobrze tylko dzięki pierwszorzędnym kreacjom aktorskim. Każda ze spraw, które Inarritu zdaje się dogłębnie prześwietlić, zostaje jedynie zasygnalizowana. W efekcie „Birdman” staje się produktem równie banalnym, jak hollywoodzkie superprodukcje, z którymi prowadzi grę.
Powracające w różnych konfiguracjach myśli samobójcze, awantury rodzinne, oskarżenia o zdrady, kłótnie o wyższość jednej roli nad drugą, siłowanie się na metody aktorskie, oczekiwanie na wielkie wydarzenie, rozliczenia z przeszłością, przekonanie o upadku mieszczańskich obyczajów, środowiskowe szpile – czyż „Birdmana” nie można „otagować” tymi samymi kategoriami, co „Wycinki”? Dla aspirującego do roli niezależnego artysty Inarritu sztuka w reżyserii Krystiana Lupy, wystawiona w Teatrze Polskim we Wrocławiu, mogłaby stanowić doświadczenie graniczne. Zobaczyłby jaki potencjał stoi za historią złożoną z podobnych emocji. W przestrzeni scenicznej aktorzy zostają dostrojeni do siebie, tworzą rodzaj symfonii. W ekranowej opowieści każdy aktor pozostaje odrębnym światem. Michael Keaton gra fenomenalnie, wierzymy jego spóźnionemu dorastaniu do roli ojca, przejmuje nas uchwycony setkami przypadkowych aparatów marsz półnagiego aktora po centrum Nowego Jorku, ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że Keaton nie były dziś Birdmanem, gdyby w latach 90-tych nie był Batmanem. Na tym poziomie gry pomiędzy rzeczywistością filmową a świadomością widza, Inarritu wygrywa. Nie idzie jednak za ciosem, angażuje do ról drugoplanowych hollywoodzkie sławy, które też przepracowują swoje emploi. Marnuje potencjał. Soczystego, autentycznego, jednocześnie pociągającego i odpychającego, Edwarda Nortona w pewnej chwili po prostu porzuca. To samo robi z Naomi Watts, wracającą do roli ambitnej, ale skrzywdzonej, do końca zostaje jedynie z Emmą Stone, której najokrutniejszą recenzję wystawiły prowadzące galę Złotych Globów, sugerując, że na sali ożył jeden z obrazów z filmu „Wielkie oczy”.
Wystawiana przez bohatera „Birdmana” sztuka to wariacja na temat jednego z opowiadań Raymonda Carvera, Postaci pozamieniano, dialogi pocięto. Przeczytałem oryginalną prozę po seansie „Birdmana”. Choć nie ma tam efektownych wolt, szeregu mrugnięć okiem do odbiorców popkultury, znanych nazwisk i siedemnastu zakończeń, to opowiadanie daje więcej do myślenia, pozostawia z bogatszymi refleksjami. „Birdman” zaczyna się od cytatu z Carvera: „A czy ostatecznie dostałeś od życia to, czego chciałeś? – Dostałem. – A czego chciałeś? Wiedzieć, że jestem kochany, czuć, że ktoś na tej ziemi mnie kocha”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Inarritu dał ten cytat o sobie samym. Jestem też w stanie zrozumieć dlaczego „Birdman” dostał dziewięć nominacji do Oscara, ale nie mogę się nadziwić, że właśnie ten film dostaje nagrody za scenariusz. Przecież już w podtytule mamy pierwszy powód, by ich „Nieoczekiwanym pożytkom z niewiedzy” odmówić.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.