Recenzje Iana Pelczara: INTERSTELLAR ***
Jedna z najbardziej oczekiwanych premier roku bardzo mnie zawiodła. Podtrzymała opinię, że reżyser "Memento" i "Mrocznego rycerza" na dobre odleciał w stronę hollywoodzkiego patosu i budowania epickich historii wokół najprostszych banałów. Po kolejnych częściach "Batmana" oraz "Incepcji" trzeba było wyprawy w kosmos, zaginania czasoprzestrzeni i zabawy z czarną dziurą, by opowiedzieć familijną w gruncie rzeczy historyjkę o ludziach, jako istotach podporządkowanych własnej emocjonalności. Rodzina jest najważniejsza - "Interstellar" wykuwa to motto z wizualnym rozmachem, chociaż przestrzeni kosmicznych wcale nie oglądamy tak wiele, Nolan w równie fascynujący sposób potrafi jednak pokazać zwykłe pole kukurydzy.
Do połowy zastanawiałem się, czy to jego film, czy może M. Nighta Shyamalana, akcji w kosmosie było niewiele, punkt kulminacyjny łatwo odsłonił jedyną tajemnicę i zaczął się długi i łzawy finał, który może przypaść do gustu wielbicielom ostatnich ujęć "Grawitacji". Jak mało Nolan ma wspólnego ze Stanleyem Kubrickiem będzie można się przekonać, gdy w najbliższy piątek do kin wróci zrekonstruowana cyfrowo "2011 Odyseja Kosmiczna". W 2014 roku "Interstellar" nie może uchodzić za wizjonerski, sięgając po podobne rozwiązania formalne, ale obudowując je scenariuszem zwykłego katastroficznego widowiska. Matthew McConaughey jako główny bohater niewiele różni się od Brada Pitta z "World War Z", tyle że walczy o przyszłość ludzkości w obliczu serii katastrof ekologicznych, a nie plagi zombie. Osobiście wolałem już nawet "Armageddon", który niczego nie udawał. "Interstellar" usiany jest pretensjonalnymi wycieczkami, niczym niebo gwiazdami. Zamiast na widowiskową rozrywkę, Nolan postawił na powiastkę umoralniającą, przedstawiając katastrofę spowodowaną przez ogólnoludzki egoizm. Na końcu zaś wykonał woltę, sprzeniewierzając się własnym morałom, stając po stronie emocji w walce z intelektem.
W kinie wynik takiej walki jest bardzo często identyczny. W Polsce przekonaliśmy się o tym niedawno w "Gdyni", gdzie mocno działający na emocje "Bogowie" wygrali ze stawiającymi niełatwe pytania "Sąsiadami" oraz absurdalną komedią "Kebab i horoskop". W "Interstellar" poszukiwanie nowości przegrywa z oczywistościami. Michaelowi Caine'owi w roli naukowca brakuje jedynie partnera w postaci Morgana Freemana, przynajmniej z offu. Anne Hathaway i Jessica Chastain z różnym skutkiem radzą sobie z dość papierowymi bohaterkami, służącymi głównie zamierzonej przez reżysera wizji wyciskania łez. Na drodze do wzruszeń zbyt często może stanąć jednak spontaniczny wybuch śmiechu widza, którego odporność na wybuchową mieszankę patosu i banału spada wprost proporcjonalnie do poziomu głośności ścieżki dźwiękowej Hansa Zimmera. Kompozycje są tu bardzo udane, podobnie jak wiele innych ornamentów, z poziomami poczucia humoru, czy szczerości robota Tarsa na czele, ale kinowej misji "Interstellar" to nie ratuje. Wszelkie zachwyty nad filmowym uniwersum Nolana przeminą w czasie i przestrzeni. Pozostanie podziw dla realizatorskiego warsztatu, bo rośnie nam nie drugi Kubrick, a prędzej nowy James Cameron.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.