Pacjentka jak kukułcze jajo - nikt jej nie chciał (POSŁUCHAJ)
Mieszkanka Kątów Wrocławskich zabrana z przychodni przez karetkę pogotowia była wożona ambulansem od szpitala do szpitala. To była dramatyczna podróż. Czy rzeczywiście trzeba się bić o przyjęcie do szpitala? - Mama jest po operacji guza trzustki i wiedzieliśmy, że potrzebuje szybkiej pomocy - opisuje syn kobiety:
Relację mężczyzny potwierdza zastępca dyrektora wrocławskiego pogotowia ratunkowego Andrzej Czyrek. Jak mówi, ratownicy robili wszystko, aby pomóc chorej - karetka krążyła po mieście prawie dwie i pół godziny:
Dyrektor wydziału zdrowia urzędu marszałkowskiego Jarosław Maroszek - pytany o komentarz w tej sprawie, nie chciał uwierzyć w to co usłyszał: - Nie mogła być na czterech SOR-ach. Lekarz nie ma prawa odmówić przyjęcia pacjenta w stanie zagrożenia życia i zdrowia, no chyba, że ten stan był inny - mówił nam.
Posłuchajcie:
fot. www.pogotowie-ratunkowe.pl
Sprawdziliśmy - to jednak była karetka specjalistyczna - potwierdza to wicedyrektor pogotowia ratunkowego, Andrzej Czyrek. - Nasz dyspozytor medyczny widocznie uznał, że stan pacjentki jest na tyle poważny, że należy zadysponować zespół specjalistyczny - wyjaśnia Czyrek.
Dyrektor Maroszek wielokrotnie powtarzał "nie wierzę" i "niemożliwe", a jednak dopiero na czwartym SOR udało się znaleźć miejsce dla chorej kobiety - opowiada syn pacjentki. - Powiedziałem, że nikt mnie już stąd siłą nie wyciągnie, nawet policja. Byłem zdeterminowany - wyjaśnia mężczyzna:
To wersja rodziny - posłuchajmy teraz, co do powiedzenia mają szpitale. Pierwszy na drodze karetki był ośrodek przy ul. Kamieńskiego - zastępca dyrektora Maria Dytko przeprasza rodzinę, ale też tłumaczy, że tego dnia SOR był oblężony. - To był wyjątkowy bieg zdarzeń, myślę, że da nam do myślenia. Nie mamy poczucia winy. Na ogół nie odsyłamy pacjentów, ale akurat tego dnia tak się stało. Natomiast dalsze losy pacjentki są dla mnie niepojęte i bardzo naganne - przekonuje Maria Dytko:
Tłumaczy się też uniwersytecki szpital kliniczny. - Według relacji lekarzy, trafiła do nas pacjentka, która miała skierowanie do innego szpitala i tam nie została przyjęta. Wstępnie zdiagnozowano pacjentkę i chirurg stwierdził, że nie wymaga przyjęcia na chirurgię ogólną tego dnia. Wskazał więc oddział internistyczny w innym szpitalu, gdzie, według moich informacji, pacjentka pojechała karetką - mówi rzeczniczka szpitala przy ul. Borowskiej Agnieszka Czajkowska.
Jak już wiemy, w szpitalu przy ul. Wiśniowej, także nie było miejsca dla tej pacjentki. Dyrekcja placówki na razie nie odpowiedziała na nasze pytania, ale zapewniono nas że sprawa jest wyjaśniana. I tak kobieta znowu została przywieziona na Borowską. - Wtedy lekarz dyżurujący, widząc cierpienie pacjentki, podjął decyzję o przyjęciu jej na chirurgię - mówi Czajkowska.
Ustawa o państwowym ratownictwie medycznym z 2006 roku mówi między innymi o tym, że za koordynacje, organizację i nadzorowanie pracy służb ratunkowych odpowiada wojewoda. Co więc może wojewoda? O to zapytaliśmy Annę Szulc z urzędu. - Nie mamy wpływu na przerzucanie pacjentów ze szpitala do szpitala. To lekarz decyduje, czy pacjent zostanie przyjęty - mówi Szulc:
Na Opolszczyźnie wojewoda wezwał do siebie dyrektorów szpitali i powiedział: macie ze sobą współpracować - pogotowie ma 15 minut na przekazanie pacjenta szpitalowi. Wygląda na to że we Wrocławiu to nie działa:
Sprawę komentuje dla nas Romuald Kędzierski z kancelarii prawnej Koksztys:- Jeżeli lekarz nie chce udzielić pomocy, można zgłosić skargę do ordynatora, Izby Lekarskiej, albo innego lekarza. Na pewno zachowania agresywne też nie są na miejscu. Wiem, że są wszczynane postępowania z tego tytułu. Cio najwyżej może to nad dać pewien rodzaj satysfakcji. Ale być może dzięki temu system ulegnie zmianie, liczmy na to. Można też dochodzić zadośćuczynienia stratom moralnym. Odszkodowania z kolei można żądać za konkretny rozstrój zdrowia.
fot. Giuseppe Bollanti/Wikipedia
To niestety nie pierwszy taki przypadek na Dolnym Śląsku. Niespełna dwa miesiące temu po pomoc do szpitala w Wołowie przyjechał mężczyzna z oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości. Awanturował się i dobijał do budynku. Pielęgniarki i lekarki były wystraszone i nie wpuściły go do środka. Zadzwoniły na policję, ale kiedy funkcjonariusze przyjechali mężczyzna już nie żył.
Dla reanimowanych pacjentów nie ma miejsc
Rok temu Wrocławiem wstrząsnęła historia 25-letniego Damiana. W ciężkim stanie był wożony karetką miedzy szpitalami, bo nie przyjął go dyżurny z Akademickiego Szpitala Klinicznego. Mężczyzna zmarł w drugim szpitalu. Doniesienie do prokuratury w sprawie śmierci pacjenta złożyli pracownicy Wojskowego Szpitala Klinicznego z ul. Weigla. Wcześniej 25-latek próbował odebrać sobie życie. Do domu na Gaju przyjechała karetka pogotowia. Ratownicy po krótkiej reanimacji zabrali chłopaka do najbliższego szpitala, czyli przy Borowskiej. Dyżurujący w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym lekarz poinformował, że nie ma miejsc. W końcu ratownicy zawieźli pacjenta do pobliskiej placówki przy ul. Weigla, gdzie został przyjęty. Mężczyzny nie udało się już uratować. Dyrekcja szpitala z Borowskiej zwolniła medyka, który wtedy dyżurował w SOR-rze.
O jeden szlaban za daleko
Na parkingu przed Akademickim Szpitalem Klinicznym we Wrocławiu doszło do incydentu, który mógł się zakończyć tragicznie. Według relacji rodziny, opuszczony szlaban przeszkodził w dotarciu do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Bliscy mężczyzny skarżącego się na ból w klatce piersiowej, zostawili samochód w najbliższej zatoczce i próbowali doprowadzić chorego do szpitala, jednak to się nie udało. Kilka metrów od drzwi SOR-u doznał on ciężkiego zawału serca. Lekarze wybiegli z budynku i ratowali chorego pod gołym niebem. Szlaban postawiła firma zarządzająca parkingiem.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.