RECENZJA: Wilgotne miejsca (*****)
Kontrowersje wzbudziła już bestsellerowa książka Charlotte Roach, którą na ekran przeniósł David Wnendta. Z wprowadzenia dowiadujemy się, że pewne religijne środowiska nie mogły pogodzić się z jej wydaniem i popularnością, a co dopiero z ekranizacją. Teraz muszą radzić sobie z sukcesem kinowej wersji.
Groteskowe przypadki neurotycznej osiemnastolatki Carla Juri odegrała na ekranie przekonująco i bez zahamowań. Część widzów może razić otwartość z jaką mówi się tu o seksie, o poznawaniu własnej i cudzej cielesności, młodzieńczych eksperymentach. "Wilgotne miejsca" przyjmują podobną strukturę do "Nimfomanki" - poszczególne epizody z życia dorastającej kobiety poznajemy w serii retrospektyw. Helen, niczym bohaterka filmu von Triera, leży w tym momencie na łożu boleści. Jej kontuzja ma bezpośredni związek z tytułem filmu, z hemoroidami i z eksplorowaniem własnego ciała. Zastanawiające zresztą, czy więcej widzów będzie zszokowanych swobodą seksualną Helen, czy upodobaniem do opowiadania o ekskrementach, krwi miesięcznej i fascynacją wszelkiego rodzaju wydzielinami. Scenariusz zdaje się płynąć Freudem.
Amelia, do której główna bohaterka jest porównana na plakacie, zostaje zanurzona w świecie Trainspotting. Pierwsza scena przenosi nas do najbrudniejszej toalety. To, że w Niemczech, a nie w Szkocji, nie ma zapewne dla zarazków najmniejszego znaczenia. Opowieść o higienie alternatywnej Helen snuta jest językiem filmowym, którego nie powstydziłby się autor "Trainspotting" Danny Boyle. Często pokazuje się nam w kinie tak zwane jazdy narkotykowe, ale trip odbyty po przedawkowaniu wszelkiej maści dragów przez Helen i jej przyjaciółkę, wygląda, jeśli nie nowatorsko, to przynajmniej ciekawie i efektownie.
Sporo filmów epatuje seksem, przynajmniej w zapowiedziach, ale mało który twórca decyduje się pokazać na ekranie wszystkie jego aspekty. U Wnendta nawet skatologia wypada i realistycznie i naturalnie. Drastyczność jest równoważona romantycznością i pogodnym sposobem snucia narracji.
W specyficznym montażu i wizualnych atrakcjach można też odnaleźć pokrewieństwo ze wspomnianą "Amelią", filmami Davida Finchera i Jean-Marca Vallee. Młodzież powinna być filmem oczarowana, bo przy zachowaniu nowoczesnej formy bardzo poważnie podchodzi się w "Wilgotnych miejscach" do wszystkich aspektów dorastania. Nic dziwnego, że film wygrał nagrodę publiczności krakowskiej "Off Plus Camery", a w Niemczech był wydarzeniem - tak ciekawe i odważne dzieła o dojrzewaniu zawsze znajdują swoich zwolenników.
Mnie najbardziej zainteresował nie seksualny, nie fizjologiczny, a właśnie familijny aspekt. Helen porównuje samą siebie do każdego innego dziecka rozwodników, marzącego po cichu o ponownym zejściu się rodziców. Ojciec inżynier kochany jest miłością bezwarunkową, mimo tendencji do dbania o własną wygodę, a matka ma skłonności do okrutnych metod wychowawczych.
To jej dbałość o higienę ma być jedną z przyczyn fascynacji Helen nieczystościami tego świata. Portrety rodziców są nieco karykaturalne, ale historia dorastania w cieniu ich rozwodu, z małomównym, przywiązanym do misia bratem, nie służy tylko do śmiechu.
Wrocławian zelektryzowała w tygodniu premiery filmu wiadomość o precedensowym pozwie 30-latka, który domaga się od rodziców odszkodowania za złe dzieciństwo. Helen raczej nie zdecydowałaby się na taki krok, ale punktów zaczepnych, przynajmniej do dyskutowania nad przygotowaniem ewentualnego pozwu, miałaby kilka.
Scenariusz "Wilgotnych miejsc" to opowiadanie o przepracowywaniu bardzo konkretnej traumy. Obraz David Wnendta jest być może, szczególnie w finale, zbyt pastelowy jak na mroczne rejony, których dotykamy, ale ta barwa działa z korzyścią po obu stronach ekranu. Główna bohaterka na naszych oczach poznaje samą siebie na wylot, część z jej doświadczeń z pewnością pozostanie pod skórą widzów.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.