Ile zdrowia dała nam Unia?
10 lat od wejścia do Unii Europejskiej Dolnoślązak może to zdrowie naprawiać choćby w Czechach i Niemczech.
Gdy rozpoczynał się w Polsce serial "Na dobre i na złe", przetoczyła się przez nasz kraj dyskusja, który polski szpital tak wygląda i leczy jak ten w Leśnej Górze. Faktycznie - pytanie jest zasadne, bo wtedy tak nie wyglądał żaden.
Nikt się nie przyznał, ale awantura wynikała z lenistwa.
Opowieść o doktorze Tretterze, doktor Zosi, Jakubie i pielęgniarce Bożence to klon niemieckiego serialu "In aller Freundschaft". Za Odrą to hit, w lipskim studiu telewizji MDR na jego produkcję przeznaczono hangar wielkości zajezdni tramwajowej, a w środku odtworzono w skali 1:1 cały nieistniejący szpital.
Za niewielką opłatą w zorganizowanych grupach, można tę "medyczną fabrykę snów zwiedzić", a nawet zagrać w scence kręconej w "green roomie" wcielając się w jedna z postaci.
Telewizja Polska widząc sukces (serial trwa już 16 lat) kupiła ten tasiemiec z Lipska, przy okazji budząc w nas pragnienie, by leczyć się po europejsku. Tylko w ubiegłym roku NFZ zapłacił za leczenie kilku tysięcy Polaków za granicą. Tą dalszą ale i bliższą. Niekiedy sytuacja jest paradoksalna.
Zadziwiająco często Dolnoślązaczki zaczynają rodzić w czasie zakupów w niemieckiej galerii handlowej. Położna Miriam Sawitzki, jest Niemką z dziada pradziada, ale pracując w niewielkim szpitalu w Weisswasser na ogół odbiera polskie porody: Może dlatego że z Polski tu blisko, no przyznać trzeba, że nasz system opieki porodowej nie jest najgorszy, to Polki wiedzą i wykorzystują.
NFZ zwraca równowartość wyceny za procedurę w Polsce. Różnicę trzeba zapłacić samemu lub z prywatnego ubezpieczenia. Chyba, że chodzi o nagły wypadek. A takim jest poród - tłumaczy mrugając okiem akuszerka: To działa jak poczta pantoflowa. Przyjaciółka mówi przyjaciółce, ta kolejnej i już jest tak, że przyjeżdżają do mnie na poród kobiety mieszkające 70 km od granicy. Kobieta jest w ciąży i potrzebuje pomocy.
Oczywiście nagły poród podczas zakupów w Niemczech to mówiąc po prostu ściema. W rzeczywistości ciężarne kontakt z Miriam Sawitzki mają wcześniej. Przez całą ciążę, co przyznają anonimowo, nie godząc się na ujawnienie danych osobowych. Powiedzmy szczerze: Polaków do Niemiec ciągną tamtejsze standardy opieki zdrowotnej - przyznaje młody anestezjolog z Wrocławia Cezary Krempowicz, który pracował w szpitalu w Greitz.
Krempowicz to jeden z co najmniej kilkudziesięciu lekarzy, którzy po sześcioletnich studiach wyjechali z Dolnego Śląska do pracy w Niemczech. Łącznie z całej Polski swoją raz dłuższą raz krótszą przygodę z zachodnią służbą zdrowia miało 12 tysięcy polskich medyków. Bardzo wielu z nich już do Polski nie wróciło, w Niemczech lub gdzieś dalej organizując sobie życie i pracę. Czy to praca na miarę marzeń - wcale, ale o tym nieco później. Na razie te miłe historie:
Młody lekarz po studiach dostaje na rękę 2,5 tysiąca euro, to trzykrotnie więcej niż w Polsce. Nie żeby młody doktor nie był w stanie zarobić takich pieniędzy - w Polsce lekarz bez specjalizacji musi jednak zasuwać w kilku miejscach, w Niemczech bez wysiłku od razu dostaje takie pieniądze, nie przemęczając się zanadto.
Do Niemiec rekrutują specjalne firmy pośrednictwa pracy szukające kandydatów do pracy jeszcze w czasie studiów. Fundują lekarzom nawet kursy języka. Także na miejscu, jeśli jest potrzeba, można dostać darmowy lub częściowo płatny kurs języka.
Ale jak zastrzega Krempowicz, nie pieniądze są tu zwykle decydujące. Anestezjolog daje banalny przykład drzwi prowadzących na blok operacyjny. Jak mówi: to metafora różnic między ich a naszym systemem. W Niemczech zamontowano drzwi automatyczne otwierające się na fotokomórkę. Dzięki temu prowadząc pacjenta po operacji na OIOM skupia się na pacjencie a nie na drzwiach, same drzwi nie obtłukują łóżka, nie są przez łóżko obtłukiwane, nie uderzają w pacjenta.
Natomiast w nowo powstałym wrocławskim szpitalu - co sprawdziliśmy - takich automatów nie zamontowano. Trzeba więc drzwi otwierać ręcznie lub pchanym wózkiem czy łóżkiem, więc niejako "drzwi otwierają się pacjentem". Automat kosztowałby 500 złotych. Więc przyoszczędzono. Ale teraz trzeba wydać na malowanie łóżek, wózków i naprawę automatycznej strzykawki, którą uderzające drzwi rozwaliły. Dodajmy: automatyczna strzykawka kosztuje 7 tysięcy złotych.
I takich historii można by znaleźć wiele. Krempowicza drażni, że Polska służba zdrowia mając dwudziestokrotnie mniej pieniędzy niż sąsiad z zza Odry w dodatku wydaje je nierozważnie. Inaczej jest w przypadku naszych własnych prywatnych portfeli. Tu zającem nikt nie chce być.
Jeśli leczenie zęba we Wrocławiu kosztuje 180 złotych, a w czeskim Nachodzie 60 zł, kanałówka tylnych zębów u nas to 1000zł, a w Czechach 500, to wycieczki polskich pacjentów od rana stoją przed czeską kliniką dentystyczną. W Nachodzie zatrudniono w niej nawet polską tłumaczkę, która wyjaśnia pacjentom co się będzie działo. Tłumaczy nawet takie drobnostki, jak konieczność posiadania własnego obuwia zmiennego. Czeskie przepisy wymagają by i personel i pacjenci byli w kapciach.
Lekarz w Nachodzie - Miroslav Kocianda, tłumaczy, co translatorka od razu przekłada, iż musi się z pacjentką - a jest nią pani Marta, która przyjechała zrobić "porządek z garniturem" - parę razy spotkać, wyznaczy też plan leczenia. Od razu i z góry może obiecać, że pacjentka zapłaci w Czechach co najmniej o 1/3 mniej niż w Polsce.
Wielu przyjeżdża także na skomplikowane operacje okulistyczne - takie jak usuwanie zaćmy. Tu jednak pojawiają się problemy. Bo operacja kosztuje 2,800 złotych. Teoretycznie, według tak zwanej dyrektywy transgranicznej NFZ powinien zwrócić pieniądze za procedurę.
W Polsce na zabieg usunięcia zaćmy czeka ponad 300 tys. osób. W kolejce muszą odstać nawet 2,5 roku. W Czechach kilka kilometrów od granicy nie ma kolejek i jest taniej. Również w prywatnej placówce. Urzędnicy Ministerstwa Zdrowia chcą powstrzymać wycieczki pacjentów i wyciek pieniędzy za granicę. Starają się ominąć unijne prawo, ową "dyrektywę unijną" wpisując zaćmę na listę zabiegów, na które przed wyjazdem trzeba będzie otrzymać zgodę NFZ.
To oznaczałoby de facto zablokowanie leczenia katarakty za granicą. Fundusz bowiem może odmówić wydania zgody, jeżeli wskaże, że dane świadczenie może być wykonane w Polsce w terminie „nieprzekraczającym maksymalnego dopuszczalnego czasu oczekiwania”. Kłopot polega na tym, że nie istnieje definicja tego, czym jest maksymalny czas.
Na razie NFZ nie chce zwracać pieniędzy powołując się na fakt braku szczegółowego prawa. Prawnicy jednak nie pozostawiają wątpliwości, pacjenci wygrają przed sądem, jeśli nie naszym to w Luksemburgu. Istnieje możliwość bezpośredniego powoływania się przez obywateli na postanowienia dyrektywy unijnej. Jest to możliwe nawet, gdy nie została ona wprowadzona w krajowe prawo.
Dużym powodzeniem cieszą się też całkowicie prywatnie, bo i tak znacznie tańsze niż u nas, usługi czeskich stomatologów, ortodontów i okulistów. Także niektóre leki są w aptekach o połowę tańsze niż w Polsce. By nie było tak różowo - Czesi mają olbrzymi problem z pielęgniarkami, tak jak Polsce lekarze, tak tamtejsze siostry szczęścia szukają na zachodzie. Anna Soldatova jak 80% koleżanek z roku zaraz po studiach wyjechała do Niemiec:
Pozastanawiałam się, poszukałam w sieci, znalazłam firmę pośredniczącą. Dopiero wtedy zaczęłam uczyć się niemieckiego, najpierw mnie odrzucili, po dwóch miesiącach uczenia przeszłam ponowną rekrutację. Potem sami Niemcy nam i kolegom lekarzom z polski zorganizowali szybki kurs niemieckiego. I pracuję. Zarabiam 2,5 tysiąca miesięcznie. I ściągam kolejne koleżanki, przyjedźcie - będziecie zadowolone.
Wróćmy jeszcze do wrocławskiego anestezjologa Cezarego Krempowicza - on po pół roku pracy w Niemczech wrócił do Wrocławia. Jak mówi, w Niemczech, w małym mieście można zanudzić się na śmierć. "Nikogo nie znasz, rozrywek typu kręgielnia, większe kino, czy po prostu fajny klub - takich rzeczy nie ma, a i sami Niemcy w małych miasteczkach są mocno kastowi, trzymają się razem.
To prawda. Niemcy ściągają polskich medyków do pracy nie zwracając za bardzo uwagi, jak ich życie potem wygląda. Jest też inna sprawa: Na starcie, jak na polskie warunki, sporo oferują, ale potem nagle nad człowiekiem powstaje szklany sufit. Nie da się zrobić kariery, awansować, zostać ordynatorem. Zostaje człowiek anestezjologiem w wieku 28 lat i tak ciągnąć ma do emerytury w powiatowym szpitalu na tym samym stanowisku. Na to ambicja wrocławskiemu anestezjologowi nie pozwalała. Nie wszyscy jednak są tak ambitni.
Jak mówią szacunki, od wejścia Polski do Unii Europejskiej wyjechało około 12 tysięcy świeżo upieczonych lekarzy i pielęgniarek. Wykształcenie anestezjologa na polskim uniwersytecie medycznym kosztuje łącznie około 80 tysięcy złotych. Z jego wiedzy jednak nie korzystają polscy pacjenci. Czy Cezary Krępowicz choć raz usłyszał, żeby nie wyjeżdżał, że jest tu potrzebny? Nie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.