Noe: Wybrany przez Boga **
Ale tak naprawdę obraz powinien obudzić sprzeciw kinomanów.
„Noe” jest niczym wielka hybryda – łączy miłosierdzie z ekologicznym przesłaniem, upadłe anioły przerobione na skalistych transformersów z odzianymi w skóry ludźmi. Dialogi przypominają dzieła propagandowe: nieustannie słyszymy, że człowiek z najgorszych pobudek niszczy swoje otoczenie. Tytułowy bohater został przedstawiony jako pierwszy ekolog.
Wytwórnia Paramount chciała zaingerować w film, ale reżyser odmówił. Kłótnie o finał i wymowę dzieła nie sprawiły jednak, że stało się ono lepsze. Nie ma tu scen aż tak drastycznych, brutalnych czy mrocznych, jak sugerowali zwolennicy złagodzenia całości. Przy „Pasji” Mela Gibsona „Noe” wygląda wręcz niewinnie. Od wielkich widowisk biblijnych sprzed lat dzieło Aronofsky'ego odróżnia zaś zastosowanie języka filmowego, który do tej pory znaliśmy z superprodukcji opartych na komiksach. Rozdźwięk pomiędzy tym, co znamy z blockbusterów, a historiami, które pierwszy raz poznajemy z „Biblii w obrazkach”, jest ogromny. To powiększa wymiar komiczny filmu, ale wbrew intencjom reżysera. Podobnie było ze „Żródłem”, ale tym razem zabrakło jakiejkolwiek oryginalności i mistycyzmu. Bohaterów zalewa potop, a widzów patos, hollywoodzki sposób budowania widowiska i zielona propaganda. Ta ostatnia w stężeniu, które największego miłośnika przyrody, obdarzonego zmysłem krytycznego myślenia, może zmusić po wyjściu z kina do zdeptania kwiatka, zburzenia karmnika lub zjedzenia mięsnego jeża.
Za artystyczny, wizjonerski, ciekawy i zadający ważne pytania uznali film „Noe” niektórzy amerykańscy krytycy. I zapewniają o tym z misjonarskim zapałem. Odkąd zetknąłem się na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej z żartami wybitnego piosenkarza Rufusa Wainwrighta i jego pomysłem, by na Wawelu mieszkała księżniczka imieniem Pierogi oraz zdumieniem, że Wrocław i Breslau to to samo, podobne różnice w opiniach uzasadniam różnicami międzykulturowymi. Uniwersalna prawda byłaby taka, że filmowi „Noe” bliżej do „Percych Jacksonów”, „Pompejów”, „Starć Tytanów” a nie „Drzew życia”. Jak ktoś słusznie zauważył – film Aronofsky'ego jest religijny w takim samy stopniu, w jakim „2012” było dokumentem o kulturze Majów.
Od scenariusza gorsze jest wykonanie. Czyżby „Nędznicy” zapoczątkowali nędzny okres w filmografii Russella Crowe'a? Od czasu najgorzej dobranej roli w karierze Australijczyk nie zagrał w dobrym filmie. Przerysowany thriller „Władza”, patetyczny „Człowiek ze stali”, a teraz epickie kino, które obudzi liczne wątpliwości. Tłuste lata z kreacjami w „Romper Stomper” i „Gladiatorze” wydają się coraz bardziej odległe. Biblijny Noe w wykonaniu Crowe'a do znudzenia przypomina ekologiczne przesłanie, w pewnym momencie ma obudzić grozę fanatycznym zaangażowaniem w wypełnianiu woli Stwórcy, ale na ogół wywołuje jedynie zdziwienie, że wszystko robi na serio, a wskazówki ze swoich wizji traktuje dosłownie. Przesłanie filmu jest powtarzane po wielokroć, do znudzenia, aż przestanie skłaniać do refleksji. Ziemię należałoby oczyścić z ludzi, bo to działalność człowieka sprowadza śmiertelne zagrożenie na wszystkie istoty żywe.
Noe i jego rodzina żyją na marginesie cywilizacji swoich czasów, ukrywają się ze swoją dobrocią, umiłowaniem wszelkiego stworzenia i wyjaśniają zdziwionym dzieciom, dlaczego inni ludzie jedzą mięso. Potomkowie Seta czerpią moc i energię z innych źródeł, a swoje przeznaczenie odnajdą w jednym z objawień Noego – mają wybudować arkę i ocalić życie na Ziemi przed zagładą. Jedynym zabawnym akcentem, w pełnym podniosłych scen filmie, jest obsadzenie w roli Nammah Jennifer Connelly. Laureatka Oscara po kreacji w „Pięknym umyśle”, stworzonej u boku Crowe'a, grającego schizofrenika, teraz jest żoną postaci granej przez tego samego aktora. Noe głosi na jałowej ziemi spękanej od suszy, że wszyscy zginą w powodzi, ale Nammah nie traktuje go jako szaleńca. Inaczej niż głosi tradycja Koranu. Scenariusz postawi Nammah w opozycji do Noego dopiero wtedy, gdy podniesie on rękę na ich dzieci.
Jakby historia Potopu nie była wystarczająco dramatyczna, scenarzyści skupili się głównie na konflikcie głównego bohatera z synami. Kiedy woda zalewa całą Ziemię, najważniejsza staje się przyszłość populacji i los wnucząt, dopiero wtedy ekologiczne przesłanie schodzi na dalszy plan. Niestety kreacje młodszego pokolenia są bezbarwne, może z wyjątkiem Emmy Watson grającej przybraną córkę. O Semie – legendarnym ojcu Semitów – w kreacji Douglasa Bootha można powiedzieć jedynie tytułem innego filmu z jego udziałem: „LOL”, czyli zaśmiać się głośno. Na drugim planie uwagę przykuwa jedynie Ray Winstone, świetny brytyjski aktor obsadzony jako czarny charakter Tubal-Kain, wyniesiony przez scenarzystów z roli biblijnego kowala do zdradliwego króla, którego poddani wyniszczają środowisko naturalne.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.