INSIDE LLEWYN DAVIS *****
Joelowi i Ethanowi Coenom nie zaszkodzi ani pominięcie przez Amerykańską Akademię Filmową, ani polskie tłumaczenie tytułu (Co jest grane, Davis?). Swoje już w karierze zdobyli, a własną wartość i trafność artystycznych wyborów udowadniają trafiając do wnętrza swojego tytułowego bohatera, bez ograniczania się do zadawania powierzchownych pytań. "Inside Llewyn Davis" idzie pod prąd przyzwyczajeń widzów muzycznych biografii. Talent nie spływa, nie obdarza łaską, uzdolniony jest trudny w obejściu i pożyciu, a na długiej drodze przez biedę, zimno i własną arogancję nie czekają przystanki w postaci cudownie wygranych konkursów i olśnień jednego przesłuchania.
Oscar Isaac nie tylko pięknie śpiewa, ale i koncertowo gra w jednym z najbardziej melancholijnych filmów Coenów. Davis nie rozstaje się z marzeniami i złudzeniami, chociaż zarówno w miłości, jak i muzyce, nie będzie najsubtelniejszy. W jednym momencie uwodzi, by w następnym sprowadzić na ziemię. Carey Mulligan mogłaby opowiedzieć wam coś na ten temat, ale równie dobrze możecie zapamiętać z filmu miauczenie rudego kota i chrapanie Johna Goodmana. Chyba, że jesteście ultrafanami serialu Dziewczyny - wtedy zwrócicie uwagę na Adama Drivera i Alexa Karpovsky'ego.
Przepięknie filmowana przez Bruno Delbonella (okazał się godnym następcą Rogera Deakinsa - przez co może dołączyć do niego na liście operatorów wiecznie nominowanych, a nigdy nie nagradzanych) historia Llewyna Davisa opowiedziana jest obrazem równie fenomenalnie, co słowem. A dialogi, anegdoty i zdarzenia - jak to u Coenów - są pierwszorzędne. Rzecz jasna film to rarytas dla fanów amerykańskiego folku, ballad gitarowych, w rekonstrukcji klubowych wnętrz Greenwich Village z lat 50. i 60. można się rozpłynąć. To czas przed Dylanem, Mad Men, zabójstwem Kennedy'ego i wojną w Wietnamie, napięcie jest już wyczuwalne, a może to jedynie projekcje współczesnego widza? Najważniejsze, że to jeszcze epoka czasu na wyciszenie, przygotowanie, słuchanie i opisywanie.
Coenowie nie śledzą szczegółowo biografii Dave'a van Ronka, którą się inspirowali, ale fikcyjnej postaci dają do śpiewania jego ballady. Ta konkretna muzyka i ten konkretny scenariusz do zderzenie kultury mądrego i emocjonalnego śpiewania ze znakomitymi tradycjami literackimi. A jednocześnie prosta historia o dorosłym facecie, który znalazł się na zakręcie - bez mieszkania, pieniędzy, po stracie przyjaciela, kochanki, miłości. Wydaje się, że nie założy rodziny, nie znajdzie sukcesu i pracy. Zmuszony będzie albo do gonitwy, jak w kapitalnym pościgu za rudym kotem z początku filmu, albo do trwania w bezruchu, jak w rewelacyjnych i monotonnych podróżach samochodem. Ani przez chwilę nie będzie wątpliwości, że w obu przypadkach artyści opowiadają o artyście, podpatrując kiedy kończy się sztuka, a zaczyna egzystencja. Davis hipnotyzuje na zmianę swoją samotnością i arogancją, zakochaniem i zakłamaniem. Kot, za którym biegnie, nieprzypadkowo ma na imię Ulissess. Inside Llewyn Davis jest tak genialny, jak to film, o którym Anglosasi mówią "instant classic".
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.